Nienawiść jest cały czas podsycana, a próbuje się ją gasić dolewając benzyny do ognia nienawiści. Wiadomo więc, do czego to prowadzi – do przemocy. Teraz mamy do czynienia na razie z przemocą symboliczną i – coraz wyraźniej – prawną, ale gdzieś na horyzoncie czai się ta najgorsza, czyli fizyczna. Broniąc bowiem pewnych imponderabiliów, takich rzeczy jak konstytucja, trójpodział władzy, świeckie państwo czy wolność mediów, broni się siebie samego. Dotyczy to także tego – ba, jego przede wszystkim! – który myśli, że jak będzie siedział cicho albo zachowywał się obojętnie, wzywał do spokoju za wszelką cenę, to się uchroni. Nie uchroni się, bo zło jest wszystkożerne, a dobro jest dużo odeń słabsze i wymaga szczególnego wysiłku, wymaga zmagania, nie błogiego siedzenia na przyzbie, gapienia się na obłoki i drutowania garnków. Ci, którzy odpowiadają za to wszystko, za szaleństwo i chaos, powinni ponieść twardą moralną odpowiedzialność, a tam, gdzie trzeba, także karną – mówi w rozmowie z wiadomo.co prof. Zbigniew Mikołejko

„My nie możemy nienawidzić, my musimy nienawiści się ustrzec, bo nienawiść zabija, nienawiść uniemożliwia racjonalne myślenie, nienawiść niszczy w nas wszystkich to, co najlepsze. To, co jest empatią, to, co jest współczuciem” – kto to powiedział?
Oczywiście Jarosław Kaczyński. Podczas rocznicy katastrofy smoleńskiej.

Jak takie słowa brzmią w jego ustach?
Brzmi to absolutnie fałszywie, zwłaszcza że zaraz za tym idzie ton agresywny, że towarzyszy temu wiele uwag o tych „innych, drugich” – oczywiście złych, znieprawionych, podstępnych. Że jednocześnie kogoś się stygmatyzuje i wyklucza. To zatem są puste słowa. I kłamliwe. Prawdziwe co do sensu, ale nieprawdziwe co do intencji mówiącego. Tak naprawdę to jest tylko takie alibi dla tych, którzy są zwolennikami posła Kaczyńskiego. I dzięki temu właśnie oni zawsze mogą powiedzieć: przecież Kaczyński powiedział, że nie należy nienawidzić. To jest zarazem myślenie, które apeluje do myślenia magicznego: wypowiadam jakieś słowo i ono ma stać się ciałem. Ale tak to przecież nie działa. Różni autorytarni przywódcy też zresztą mówili różne miłe rzeczy. A stalinowska konstytucja była w słowach najbardziej bodaj demokratyczną na świecie.

To zatem są puste słowa. I kłamliwe. Prawdziwe co do sensu, ale nieprawdziwe co do intencji mówiącego. Tak naprawdę to jest tylko takie alibi dla tych, którzy są zwolennikami posła Kaczyńskiego. I dzięki temu właśnie oni zawsze mogą powiedzieć: przecież Kaczyński powiedział, że nie należy nienawidzić.

mik
Prof. Zbigniew Mikołejko

Do czego może nas zaprowadzić nienawiść?
Nienawiść jest cały czas podsycana, a próbuje się ją gasić dolewając benzyny do ognia nienawiści. Wiadomo więc, do czego to prowadzi – do przemocy. Teraz mamy do czynienia na razie z przemocą symboliczną i – coraz wyraźniej – prawną, ale gdzieś na horyzoncie czai się ta najgorsza, czyli fizyczna. I ona lada chwila i na byle żądanie może się uwolnić.

Reklama

Myśli pan, że jest już tyle negatywnych emocji, że z jakiegoś „błahego” powodu może dojść do najgorszego? Co może być takim zapalnikiem?
Zawsze w takich sytuacjach to jest bardzo możliwe. Czy się stanie, czy nie, to zależy od bardzo wielu różnych czynników. Czasem dzieje się tak, jak w przypadku angielsko-hiszpańskiej „wojny o ucho” w XVIII wieku. Nie było wtedy żadnych racjonalnych podstaw do wypowiedzenia tej wojny, ale stosunki między dwoma mocarstwami morskimi były już tak napięte, że jak się pojawił żeglarz-awanturnik, któremu Hiszpanie odcięli ucho – a on zaczął latać z nim po knajpach Londynu – wystarczyło. Czasem wystarczy właśnie taka drobna rzecz, a czasem napięcia są straszne i na szczęście nic nie wybucha. Za dużo czynników wchodzi w grę, żebym był w stanie prorokować, jak będzie w Polsce. Oczywiście wolałbym, żeby nie doszło do najgorszego – bo któż rozsądny by nie wolał? Ale przecież nie mamy do czynienia z ludźmi rozsądnymi. Nawet człowiek rozsądny nie jest rozsądny we wszystkim. A cóż powiedzieć o szaleńcach, którzy wierzą w zamach smoleński? Dużo ludzi jest wszędzie i zawsze – także i u nas obecnie – niepodatnych na jakąkolwiek rozsądną argumentację, grają w nich tylko emocje, przywidzenia, rzeczy zasłyszane i stereotypy, resentymenty i fałszywe wyobrażenia, często jakieś fikcje straszliwe. Znajdujemy się więc w sytuacji szczególnej – w niespokojnej chwili mocowania się tego, co szaleńcze, z tym, co rozsądne.

A cóż powiedzieć o szaleńcach, którzy wierzą w zamach smoleński? Dużo ludzi jest wszędzie i zawsze – także i u nas obecnie – niepodatnych na jakąkolwiek rozsądną argumentację, grają w nich tylko emocje, przywidzenia, rzeczy zasłyszane i stereotypy, resentymenty i fałszywe wyobrażenia, często jakieś fikcje straszliwe.

Co zwycięży?
Sądząc po reakcji arcybiskupa Stanisława Gądeckiego na sejmową uchwałę w 100. rocznicę objawień fatimskich (powiedział, że „takie akty powinny być w kościele, a nie w Sejmie” – red.), część Kościoła hierarchicznego zaczyna wreszcie przecierać oczy. I to może być ten czynnik determinujący naszą drogę ku jakiemuś większemu światłu.

Kościół może być czynnikiem jednoczącym? Dobrze rozumiem?
Nie, chodzi o coś innego. O to, że Kościół wiele stracił, przechylając się tak bardzo w stronę PiS-u. Że niektóre deklaracje hierarchów kościelnych były właściwie PiS-owskimi deklaracjami politycznymi. Ale ja mam w tej sprawie „podejście ilościowe”. Kościół bowiem jest mimo wszystko na tyle ważnym czynnikiem, że jego łagodząca postawa i sprzeciw mogą przechylić szalę. Tak o tym myślę. No a Kościół chyba zaczął wreszcie dostrzegać, że zabrano mu religię – po to, aby uczynić z niej oręż walki politycznej. Zabrano ją zresztą za zgodą większej części Kościoła hierarchicznego. To była oczywiście wymiana, coś za coś, ale Kościół zauważył w końcu, że zaczął na tym tracić. Że takie ssanie polityczne wyssało religię ze świątyń i rąk duchownych, wyprowadzając ją na ulice i place, przemieniając ją właśnie w religię polityczną, wiecową.

Kościół wiele stracił, przechylając się tak bardzo w stronę PiS-u. Że niektóre deklaracje hierarchów kościelnych były właściwie PiS-owskimi deklaracjami politycznymi. Ale ja mam w tej sprawie „podejście ilościowe”. Kościół bowiem jest mimo wszystko na tyle ważnym czynnikiem, że jego łagodząca postawa i sprzeciw mogą przechylić szalę.

W takim razie czy większy wpływ ma władza na Kościół, czy Kościół na władzę?
Myślę, że w chwili obecnej większy wpływ ma władza na Kościół. Na początku królowała w środowiskach kościelnych oczywiście radość, solidarność i manifestacyjna wspólnota interesów, a teraz okazuje się już, że jednak to nie było dla tych środowisk najlepsze. Nadchodzi więc chyba jakaś zmiana postaw, choć najbardziej zapiekli hierarchowie, niczym orkiestra na „Titanicu”, będą grali swoją melodię. Na pewno też zarazem polski Kościół dał się wyprowadzić daleko poza ustalenia Soboru Watykańskiego II, poza wskazania soborowej konstytucji „Gaudium et spes”, gdzie jest powiedziane wprost i kategorycznie, że Kościół nie może identyfikować się z żadną partią czy ideologią polityczną. W żadnym innym Kościele europejskim nie byłoby to możliwe na taką skalę, jak w Polsce. Polska hierarchia kościelna poszła tu zatem „ławą”, bo „nasi” są u władzy (chociaż są oczywiście i tacy nieliczni biskupi, którzy zachowali zdrowy rozsądek i wstrzemięźliwość). A to jest przecież tak, że religią władzy jest sama władza, władza dla władzy, a wszystko inne, w tym wiara, staje się jedynie narzędziem, instrumentem. A jak nie ma religii do wzięcia, albo ta, która istnieje, jest niedogodna, to buduje się własną religię.

Na pewno też zarazem polski Kościół dał się wyprowadzić daleko poza ustalenia Soboru Watykańskiego II, poza wskazania soborowej konstytucji „Gaudium et spes”, gdzie jest powiedziane wprost i kategorycznie, że Kościół nie może identyfikować się z żadną partią czy ideologią polityczną.

Czyli „religię smoleńską”?
To jest zlepek katolicyzmu z innymi formacjami duchowymi i praktykami obrzędowymi. Na przykład z gnostycyzmem w jego manichejskiej, skrajnej odmianie, w której dzieli się świat na radykalne zło i radykalne dobro, na radykalną diabelską ciemność i radykalne duchowe światło, które nigdy nie mogą się ze sobą pogodzić i będą ze sobą zmagać się przez wieczność. To jest straszna herezja z punktu widzenia prawowiernego katolicyzmu. Widzimy też w „religii smoleńskiej” pierwiastki pogańskie czy neopogańskie – chociażby w tych marszach z pochodniami, w których odzywa się germańska, żeby nie powiedzieć dosadniej, mistyka światła i „triumfu woli”. Na dodatek zostaje to zespolone ze swoistym „przebóstwieniem” narodu – z polskim narodowym przemysłem cierpienia, podtrzymywanym zresztą przez Kościół. Wystarczy pojechać do Sanktuarium Matki Bożej Świętokrzyskiej i zobaczyć ów samolot, który stoi tam przy Golgocie. Przy tym samolocie są tylko figury prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony, potem prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego, a w oknie widać twarz posła Przemysława Gosiewskiego, czołowego działacza PiS.

Widzimy też w „religii smoleńskiej” pierwiastki pogańskie czy neopogańskie – chociażby w tych marszach z pochodniami, w których odzywa się germańska, żeby nie powiedzieć dosadniej, mistyka światła i „triumfu woli”. Na dodatek zostaje to zespolone ze swoistym „przebóstwieniem” narodu – z polskim narodowym przemysłem cierpienia, podtrzymywanym zresztą przez Kościół.

Czyli podobnie jak podczas ostatniej rocznicy: dzielenie ofiar katastrofy… Mało chrześcijańskie.
Tak. Jak się okazuje w takich miejscach i przez takie działania, nie wszyscy „polegli” – niektórzy tylko „zginęli” i nie warto o nich pamiętać. W znacznym stopniu ów szczególny przemysł cierpienia obecny jest także w Licheniu. Tam jest, owszem, i Disneyland, i disco polo, i chłopska baśń o wspaniałości „naszej polskiej wiary”, takie specyficzne, jeśli chodzi o architekturę, połączenie socrealizmu z neobarokiem. Ale jest jeszcze kilka innych ciekawych elementów, na przykład polonizacja wszystkiego, co jest tylko możliwe. Aniołowie mają więc skrzydła husarskie, liście akantu zostały zastąpione liśćmi dębu, na Golgocie kamienie przywiezione z Ziemi Świętej zostały oprawione w polskie głazy. Była tam pani kiedyś?

Nie, dlatego słucham z zainteresowaniem.
Do tego wszystkiego są jeszcze instrukcje obsługi w postaci pięknie wydanych przewodników. One nie tylko przekazują fakty historyczne, lecz mówią, jak masz się zachować, a co ważniejsze i ciekawsze – co masz czuć, jakich przeżyć doświadczać w danym miejscu. To jest taka maszyna wiary, wpisana w narodowy przemysł cierpienia – męka i śmierć Chrystusa są tu jakby wzorcem i cierniową koroną męczarń narodu polskiego w XIX i XX stuleciu. Tylko narodu polskiego. To się bardzo dobrze łączy z projektem „religii smoleńskiej”. Ona ma zresztą jeszcze jeden wątek w swoim zanadrzu: polską tradycję romantyczną, z której bierze się i wybiera różne rzeczy w miarę doraźnej potrzeby. W sumie więc tworzy się taki zlepek, który jest precyzyjnie konstruowany przy pomocy rozmaitych narzędzi, po to, żeby połączyć odmienne środowiska, z których składa się rządząca formacja, w jedną całość. Mit smoleński jest więc mitem integrującym. Dobrze to ujął niegdysiejszy „trzeci bliźniak”, czyli Ludwik Dorn, w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” z maja 2010 roku: że dla powodzenia jakiegoś dzieła niezbędna jest, jak w starych mitach, ofiara założycielska i że katastrofa smoleńska może stać się taką ofiarą, na której zbudowana zostanie IV RP. Teraz już jednak jesteśmy w innym stadium zjawiska i nie mówi się o IV RP, ale pojawia się nowa wizja pseudoreligijna, która poniekąd ma być ustanowieniem Królestwa Bożego na ziemi. W końcu Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla Teresy Torańskiej powiedział, że chciałby zostać „emerytowanym zbawcą narodu”. I projekt jego właśnie do tego zmierza.

To jest taka maszyna wiary, wpisana w narodowy przemysł cierpienia – męka i śmierć Chrystusa są tu jakby wzorcem i cierniową koroną męczarń narodu polskiego w XIX i XX stuleciu. Tylko narodu polskiego. To się bardzo dobrze łączy z projektem „religii smoleńskiej”.

Jarosław Kaczyński poprzez „religię smoleńską” realizuje swój plan?
Tak. „Religia smoleńska” jest bardzo mocno rozwiniętym narzędziem, ona ma swoją logikę i swe części składowe. Chcę nieskromnie przypomnieć, że to ja zresztą wymyśliłem pojęcie „religii smoleńskiej”. I już w wywiadzie udzielonym trzy godziny po katastrofie dla „Newsweeka” powiedziałem, że musimy coś zrobić z żałobą i z tym rozdwojeniem, bo inaczej nastąpi bardzo zła religijna symbolizacja naszej traumy. Tak się właśnie stało. Jakaś intuicja, kobieca zapewne, nakazała mi tak myśleć i mówić.

Ale mówiąc to wtedy, spodziewał się pan tego, co dzieje się teraz?
Nie przewidziałem tego, że dokona się tak drastycznie i szybko zadanie-hasło: „Cała władza w ręce rad!”. A to zagęściło i spotęgowało znaczenie „religii smoleńskiej”. Myślałem bowiem, że ona w pewnym momencie, przy kolejnej klęsce wyborczej, wyczerpie swoje siły witalne, a stało się odwrotnie. Religia religią, ale to jest przecież doraźne wiązanie różnych zagniewanych ludzi we wspólnotę. To spoiwo mogło nie wytrzymać więc kolejnej klęski. Ludzie wahający się, bez orientacji ideowej, łatwo przechodzą w takiej sytuacji na stronę zwycięzcy. Podczas rewolucji francuskiej taki środek nazywano „bagnem”, bo przechylał się raz w jedną, raz w drugą stronę. Te grupy mają to do siebie, że idą zawsze tam, gdzie wydaje im się, że jest moc, prawda i jakiś sens.

Nie przewidziałem tego, że dokona się tak drastycznie i szybko zadanie-hasło: „Cała władza w ręce rad!”. A to zagęściło i spotęgowało znaczenie „religii smoleńskiej”. Myślałem bowiem, że ona w pewnym momencie, przy kolejnej klęsce wyborczej, wyczerpie swoje siły witalne, a stało się odwrotnie. Religia religią, ale to jest przecież doraźne wiązanie różnych zagniewanych ludzi we wspólnotę.

Kiedy się odwracają?  
Odwracają się wtedy, kiedy pojawia się inna siła, która ich pociągnie, albo kiedy za mocno dobierze się im do kieszeni, garnka czy do samochodu. To są ludzie, którzy są indyferentni politycznie, ale mocno interesowni, pilnujący starannie swej zagrody.

Dlatego może ich rozwścieczyć sprawa Misiewicza?
Ich bardziej rozwścieczy Misiewicz niż sprawa Trybunału Konstytucyjnego czy ustawa o sądach powszechnych, bo dla nich to jest abstrakcja. Ale na myśl, że jakiś facet bez żadnego wykształcenia, nazbyt młody i ledwo „kumaty”, dostaje taaakie pieniądze, coś w nich pęka. Ich porusza zatem zazwyczaj coś bardzo wyrazistego, namacalnego i konkretnego. Podobnie jak z Donaldem Tuskiem i porażką 27:1. Nawet bowiem dla tych mało zaangażowanych politycznie i niezbyt zainteresowanych bardziej ogólnymi rzeczami stało się wtedy jasne, że Polska jest osamotniona w Europie i działa przeciwko własnemu interesowi. Zadziałać może też sprawa lex Szyszko. Ludzie sądzą, zresztą słusznie, że to dało możliwość robienia ogromnych interesów.

Ich bardziej rozwścieczy Misiewicz niż sprawa Trybunału Konstytucyjnego czy ustawa o sądach powszechnych, bo dla nich to jest abstrakcja. Ale na myśl, że jakiś facet bez żadnego wykształcenia, nazbyt młody i ledwo „kumaty”, dostaje taaakie pieniądze, coś w nich pęka.

Czy już zawsze będziemy tak podzieleni – albo jeszcze bardziej? Czy jest coś, co może Polaków zbliżyć?
Jarosław Marek Rymkiewicz napisał po katastrofie smoleńskiej w wierszu „Do Jarosława Kaczyńskiego”, że „co się rozkleiło, to się już nie sklei, nie można oddać Polski w ręce złodziei”. A teraz oto widzimy, komu poeta chciał tę Polskę oddać i komu oddał. Myślę więc, że musimy przejść przez niemałą jeszcze gehennę, niemały trud: wszystko wymaga naprawy i czasu. I twardego, moralnego i prawnego, rozliczenia się z dokonanym złem.

Może potrzebne byłyby autorytety? Które PiS z taką zawziętością niszczy, obrażając wszystkich, którzy myślą inaczej…
Anomia autorytetów w Polsce dzieje się od dawna. W gruncie rzeczy z autorytetami jest tak, jak ze wszystkim. W pewnych warunkach kulturowych, mentalnych, społecznych i politycznych one tracą, a w pewnych znowu nabierają wartości. W momencie, jak obecna władza „się rypnie”, jak to wszystko upadnie, autorytety odzyskają swoją moc.

Jarosław Marek Rymkiewicz napisał po katastrofie smoleńskiej w wierszu „Do Jarosława Kaczyńskiego”, że „co się rozkleiło, to się już nie sklei, nie można oddać Polski w ręce złodziei”. A teraz oto widzimy, komu poeta chciał tę Polskę oddać i komu oddał.

Ale czy one nie są potrzebne do tego, aby sprawa „się rypła”?
Myślę, że to upadnie na mocy własnej, wewnętrznej logiki. Pazerność ludzi władzy, bezczelność, panoszenie się i pycha, która kroczy, jak mówi Pismo, przed upadkiem – to jest przede wszystkim mechanizm upadku. Za tym pójdą także inne procesy. Ale siłą rzeczy będziemy musieli żyć razem tutaj nad Wisłą i już… I jakoś ze sobą dojść do ładu, jednak nie bez wymierzenia sprawiedliwości. Żeby nie było niejasności: ja nie jestem za zemstą, tylko za sprawiedliwością właśnie. Ci, którzy odpowiadają za to wszystko, za szaleństwo i chaos, powinni zatem ponieść twardą moralną odpowiedzialność, a tam, gdzie trzeba, także karną. Musi się więc pojawić sito, przy pomocy którego odsieje się ziarno od plew i dobro od zła. Chodzi o to, żeby z tego została wyciągnięta jakaś lekcja moralna dla społeczeństwa, żeby wyjść z tej historii ze świadomością, że to było złe. A Polacy nie mają w najnowszej historii, poczynając od rozbiorów, takiej lekcji. Chodzi nie o to, żeby była kara, tylko żeby była miara.

Nie da się więc powiedzieć: „Kochajmy się” – i zagrzebać podziały między nami, i odpuścić haniebne czyny ot tak. To jest znowu myślenie magiczne, głoszone często przez ludzi środka.

Co może być teraz „znakiem pokoju”?
Nie może być pokoju za wszelką cenę, bo to oznacza, że mówi się „tak” postępującemu złu. Dlatego lata 30. – kiedy różni politycy europejscy i różni ludzie nie chcieli umierać za Czechosłowację czy Gdańsk – są dobrą nauczką. Nie można bowiem czynić pokoju kosztem dobra, bo wtedy prowadzi to do większego zła. Nie da się więc powiedzieć: „Kochajmy się” – i zagrzebać podziały między nami, i odpuścić haniebne czyny ot tak. To jest znowu myślenie magiczne, głoszone często przez ludzi środka. Po co ten sprzeciw, po co ta wojna?

A po co ten sprzeciw?
Właśnie po to, żebyśmy nie zamienili się z kraju, który oscyluje na granicy między demokracją a autorytaryzmem, w reżim w pełni już autorytarny. I to kosztem właśnie tego naiwnego i egoistycznego obywatela, który uważa, że nieważne, jak się zachowa w chwili, że jakoś to będzie. Otóż nie będzie „jakoś”, będzie po tyłku. Broniąc bowiem pewnych imponderabiliów, takich rzeczy jak konstytucja, trójpodział władzy, świeckie państwo czy wolność mediów, broni się siebie samego. Dotyczy to także tego – ba, jego przede wszystkim! – który myśli, że jak będzie siedział cicho albo zachowywał się obojętnie, wzywał do spokoju za wszelką cenę, to się uchroni. Nie uchroni się, bo zło jest wszystkożerne, a dobro jest dużo odeń słabsze i wymaga szczególnego wysiłku, wymaga zmagania, nie błogiego siedzenia na przyzbie, gapienia się na obłoki i drutowania garnków.

Zbigniew Mikołejko filozof i historyk religii, profesor i kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, ostatnie książki: „We władzy wisielca” (t. 1-2, 2012-2014), „Żywoty świętych poprawione ponownie” (2017)


Zdjęcie główne: Bójka na kije (Duelo a garrotazos lub La riña), malowidło ścienne hiszpańskiego malarza Francisco Goi; zdjęcie w tekście: Zbigniew Mikołejko, licencja Creative Commons

Reklama

Comments are closed.