W 1989 r. Polska wracała do kapitalizmu, ale jednak innego, niż przed II wojną światową. Po ekscesach PiS wróci – miejmy nadzieję – do liberalnej demokracji i państwa prawa – pisze Janusz A. Majcherek. Na lewicy odzywają się głosy – w tym przypadku zaniepokojone – że w trakcie i wyniku rządów PiS liberalna opozycja zyskała argumenty dla prywatyzacji, deetatyzacji, decentralizacji. To, co dla lewicy jest zmartwieniem, dla liberalnego centrum jest nadzieją.

Wyrażone niegdyś przez Agnieszkę Holland pragnienie, „aby było tak, jak było”, stało się powodem niezliczonych kpin i szyderstw. Skojarzone niedawno z wymyślonym bodaj przez Kaję Puto określeniem „dziadersi” zostało uznane za znak rozpoznawczy rodzimej reakcji i wstecznictwa. Ale także niezrozumienia nieuchronności zmian i konieczności znalezienia nowych sposobów stawiania czoła nowym problemom. Zatem objaw ograniczenia horyzontów, jak w przypadku Burbonów, których próby restauracji stosunków z przedrewolucyjnej Francji Talleyrand skwitował zgryźliwym „niczego nie zrozumieli, niczego się nie nauczyli”.

Restytucja stosunków społecznych, instytucji politycznych i wzorów kultury ukształtowanych w ćwierćwieczu III RP jest zwłaszcza przez tzw. progresywną lewicę uważana nie tylko za niemożliwą, ale i niepożądaną, a wręcz niedopuszczalną.

Zgodnie z dość prymitywnym schematem rozumowania „post hoc ergo propter hoc” lewicowy komentariat przyjmuje, że skoro autorytarne rządy PiS nastąpiły po dwóch kadencjach koalicji zdominowanej przez liberałów z PO, to oznacza, iż były ich skutkiem, czyli liberałowie ponoszą za nie winę, bo do nich dopuścili lub je sprowokowali. Gdyby tak rozumować konsekwentnie, to Barack Obama jest winien zdobycia władzy przez Trumpa.

Dziaders, nie socjalista

Tymczasem, jak to z dużą dozą przekory i ledwo skrywanej satysfakcji zauważył na tej stronie Cezary Michalski, Trumpa pokonał typowy „dziaders” Joe Biden, niegdysiejszy zastępca i alter ego Obamy, prowadzący kampanię wyborczą pod hasłami przywrócenia (duszy Ameryce, jej przywództwa w świecie, pozycji lidera w przeciwdziałaniu zmianom klimatycznym, utraconego zaufania itd.).

Reklama

A na dodatek kiedy przedstawił pierwsze nominacje do swojego gabinetu, na ich widok podniosły się u nas głosy oburzenia.

Wyobraźmy sobie, że premierem zostaje Grzegorz Schetyna, który swoim ministrem finansów czyni Hannę Gronkiewicz-Waltz, ministrem sprawiedliwości Tomasza Siemoniaka, a doradcą do spraw klimatycznych Radosława Sikorskiego. A coś mniej więcej takiego zaproponował Biden.

Widmo podobnego rozwoju sytuacji w Polsce doprowadziło niektórych lewicowych komentatorów do furii, a innych do rozpaczy. Podniosły się głosy zawodu i potępienia pod adresem amerykańskiego „dziadersa”, mające być ostrzeżeniem dla jego potencjalnych naśladowców w kraju nad Wisłą.

Umiarkowani pomstują, że Biden najwyraźniej zmierza do powtórzenia lub przywrócenia strategii politycznej oraz pomysłów z czasów prezydentury Obamy, którego był zastępcą i współpracownikiem, a zapowiada się jako kontynuator. Radykałowie nie kryją zawodu, że zignorował polityków lewego skrzydła Demokratów, nie przewidział żadnej roli dla Berniego Sandersa, a nawet dla młodych polityczek wokół niego orbitujących. Krótko mówiąc, najwyraźniej nie zamierza wprowadzić w Stanach Zjednoczonych socjalizmu.

Bo to socjalizm jest według lewicowego komentariatu przyszłością Polski, świata i Ameryki, zatem niemożność i niedopuszczalność powrotu tego, co było, oznacza nieakceptowalność kapitalizmu, określanego mającym dezawuować pojęciem „neoliberalizm”.

Tak jak było, tylko jeszcze dawniej

W lewicowych środowiskach upowszechniane jest więc pojęcie „późny kapitalizm”, nie tylko sugerujące schyłkowość tego systemu, lecz także zwiastujące nadejście innego. Jakiego – to oczywiste, choć nieartykułowane wprost. Według marksistowskiej teorii, wyraźnie tu zaangażowanej, po kapitalizmie ma przyjść socjalizm.

Na to się jednak nie zanosi, nie tylko w USA, gdzie „socjalizm” jest brzydkim słowem, którego użycie czyni polityka niewybieralnym. Także w Polsce, gdzie największą siłą opozycyjną pozostaje liberalna Platforma Obywatelska, pomimo wielokrotnego już jej składania do grobu, nie tylko przez lewicowych komentatorów i agitatorów.

Archaiczni rzekomo liberałowie („neoliberałowie”, „libki”), budowniczowie III RP utknęli ponoć mentalnie w latach 90. i nie potrafią zrozumieć wyzwań nadchodzącej przyszłości. Ale lewicowi komentatorzy wzywają do zaprowadzenia stosunków jako żywo przypominających lata 60. i 70., z sentymentem przywołując powojenne „złote trzydziestolecie”. W istocie chcą aby było tak, jak było, tylko przed nastaniem neoliberalizmu, a więc jeszcze dawniej.

Tyle że „złote trzydziestolecie” zakończyło się stagflacją, z której dopiero ów paskudny ponoć neoliberalizm Europę i Amerykę wydobył. To nie formuła „post hoc ergo propter hoc” wyjaśnia, skąd się wzięli Margaret Thatcher i Ronald Reagan oraz ich neoliberalna polityka gospodarcza, lecz rzeczywisty regres i kryzys lat 70., a więc i całego owego osławionego trzydziestolecia. To nie było odreagowanie, lecz przeciwdziałanie i ratowanie. Podobnie jak w Polsce lat 90. po katastrofie realnego socjalizmu.

Co więcej, także w kwestiach obyczajowych (po marksistowsku – nadbudowie) niekoniecznie otwierają się widoki na przełom, lecz co najwyżej na powrót tego, co było, np. aborcyjnego kompromisu (a nie swobodnego do niej dostępu, jak w PRL, co postulują środowiska lewicowe). Kiedy Schetyna wyraził taką sugestię i wątpliwość co do postulatu aborcji na życzenie, okrzyknięto go głównym dziadersem Rzeczypospolitej.

Tymczasem w wyniku społecznych protestów przeciw praktycznej eliminacji aborcji w Polsce największe polityczne profity zyskał Szymon Hołownia, który jeszcze niedawno deklarował się jako przeciwnik aborcji, a po namyśle i nagabywaniach dodał, że jednak nie uważa za właściwe zmuszanie kobiet do heroizmu.

To dość wątpliwy wyraziciel postulatu aborcji na życzenie (podobnie jak małżeństw jednopłciowych czy zapłodnienia pozaustrojowego, które otwarcie potępiał).

Lewica natomiast na społecznych protestach nie zyskała praktycznie nic, mimo że według badań robionych na próbie manifestantów ok. 60 proc. z nich popiera ją. Ogólnokrajowe sondaże nie odnotowują jednak wzrostu poparcia dla niej i jej postulatów. Co przytomniejsi i niecierpliwsi zwolennicy lewicy  (np. Ziemowit Szczerek) zaczynają sugerować, że coś z nią nie tak. Rutynowy zarzut pod adresem opozycji (w domyśle: liberalnej PO), że nie ma szerokim kręgom społecznym nic do zaproponowania na przyszłość, najwyraźniej dotyczy też, czy przede wszystkim, lewicy. Tej lewicy.

Niedawno jeden z niepisowskich portali zamieścił list czytelnika, formułujący życzenia co do rozwoju sytuacji społeczno-politycznej w Polsce. Właściwie wszystkie postulaty opierały się na przywróceniu: niezależnego sądownictwa, praworządności, służby cywilnej, samorządności, rzetelnych mediów publicznych, dobrych stosunków z sąsiednimi państwami itd. „Aby było tak, jak było”.

Powrót do przyszłości

Owszem, powrót do przeszłości rzadko jest możliwy w formie literalnej czy naśladowczej. W 1989 r. Polska wracała do kapitalizmu, ale jednak innego, niż przed II wojną światową. Po ekscesach PiS wróci – miejmy nadzieję – do liberalnej demokracji i państwa prawa. Nie musi być tak samo, jak przed 2015 r., ale raczej nie będzie radykalnie inaczej.

Oby, bo przecież to ćwierćwiecze uważa się (choć nie na lewicy) za jedno z najlepszych w polskiej historii. Przynajmniej od czasu „złotego wieku”, do którego też przecież nie ma powrotu w literalnej, XVI-wiecznej postaci.

To jasne: nie ma powrotu do energetyki opartej na węglu, plastikowych sztućców, taniego (bo dotowanego) latania, papierowych encyklopedii, przyrostu naturalnego, a więc i homogenicznego społeczeństwa (o ile nie chcemy depopulacji, czyli aprobujemy imigrację), heteroseksualnego monopolu na życie rodzinne, mizoginicznych dowcipów w filmowych komediach i kościelnej dominacji w kształtowaniu wzorów kultury. Ale nie ma też wymarzonego i postulowanego przez lewicowy komentariat powrotu do zwiększonej roli państwa w gospodarce, kulturze, edukacji, nauce, życiu społecznym, polityce informacyjnej…

Rządy PiS skompromitowały państwową własność w gospodarce (spółki skarbu państwa), resortowe finansowanie i nadzorowanie instytucji kultury, ministerialno-kuratorskie sterowanie oświatą, publiczne media. Reakcją będzie raczej prywatyzowanie, decentralizowanie i autonomizowanie, a nie dalsze etatyzowanie, tyle że dokonywane przez inne siły polityczne. Zresztą lewicowi komentatorzy też przed tym ostrzegają, gdyby to miały być siły nielewicowe. Etatystyczny system zarządzany przez lewicowych polityków to widmo złowieszcze, ale szczęśliwie nierealistyczne.

Więcej liberalizmu, mniej etatyzmu.

Czy to powrót do tego, co było, czy raczej otwarcie perspektyw na swobodne kształtowanie przyszłości i dostosowywanie do jej wyzwań? Także na lewicy odzywają się głosy – w tym przypadku zaniepokojone – że w trakcie i wyniku rządów PiS liberalna opozycja zyskała argumenty dla prywatyzacji, deetatyzacji, decentralizacji. To, co dla lewicy jest zmartwieniem, dla liberalnego centrum jest nadzieją.

Janusz A. Majcherek
Autor jest profesorem w Instytucie Filozofii i Socjologii krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego


Zdjęcie główne: Okrągły Stół ustawiony w Sali Kolumnowej w Pałacu Prezydenckim w Warszawie z okazji 30. rocznicy rozpoczęcia obrad, Fot. Dawid Drabik, licencja Creative Commons

Reklama