W polskiej polityce nie będzie odwilży. Pozbawiona jakichkolwiek ograniczeń władza nad Polską stała się dla Kaczyńskiego takim fetyszem, że przestał myśleć o geopolitycznym kontekście, dzięki któremu państwo przez niego rządzone w ogóle istnieje. A zachowanie prezydenta nie różni się od zachowania Kaczyńskiego w obszarze umacniania realnych zdobyczy obozu władzy. Różni ich jedynie polityka wizerunkowa – pisze Cezary Michalski
Geopolityczna szachownica
Polska
Po smoleńskim wystąpieniu Kaczyńskiego wiemy już, że w polskiej polityce nie będzie odwilży. Kaczyński, Morawiecki, Ziobro, Sasin, Kamiński… zachowują się raczej tak, jak buldogi ze szczękościskiem. Każdy nowy kryzys, każde zagrożenie polskiego państwa wykorzystują wyłącznie do tego, żeby o kolejny milimetr zacisnąć zęby na gardle polskiego społeczeństwa.
Pogłębić podziały, podkręcić konflikt, przesunąć jego granice o parę metrów i parę procent wyborczego poparcia w swoją stronę.
Sędziowskie nominacje Dudy (kolejni hejterzy Ziobry i oportuniści Kaczyńskiego posłani do sądów powszechnych, gdzie będą wydawać wyroki w sprawach politycznych, gospodarczych, związanych z wolnością wypowiedzi…), a także jego coraz mniejsze zainteresowanie realnym złagodzeniem wojny obozu władzy z polskimi sędziami (kiedy okazało się, że nie tylko Ziobro, ale także Kaczyński wcale takiego złagodzenia nie potrzebuje), wszystko to pokazuje, że zachowanie prezydenta nie różni się od zachowania Kaczyńskiego w obszarze umacniania realnych zdobyczy obozu władzy. Różni ich jedynie polityka wizerunkowa.
To prawda, że niektóre deklaracje prezydenta Dudy wywołują gniew poszczególnych polityków czy mediów rządzącej prawicy. Kaczyńskiemu jednak taki wielogłos raczej się opłaca. Służy zdywersyfikowaniu i poszerzeniu języka obozu władzy. Gra w dobrego (Duda, czasem Morawiecki) i złego (Ziobro, czasem sam Kaczyński) policjanta pozwala rządzącej prawicy dotrzeć do szerszego spektrum wyborców i interesów (społecznych, biznesowych, medialnych…).
Tak „zróżnicowany” obóz rządzący zyskuje przewagę nad opozycją.
Zarówno nad Tuskiem, który jako solista zmuszony jest do osobistego wykonywania na przemian partii „konfrontacyjnych” i „dialogicznych”, jak też nad innymi liderami opozycji (Czarzastym, Zandbergiem, Hołownią czy niektórymi politykami PSL), dla których priorytetem wciąż pozostaje akcentowanie swej „podmiotowości” i „suwerenności” nie wobec Kaczyńskiego, ale przede wszystkim wobec Tuska, Platformy i Koalicji Obywatelskiej.
Płynie czas, a wciąż nie ma strategii zbliżającej nas już nawet nie tyle do jednej czy dwóch list opozycji w kolejnych wyborach, ale do czegoś o wiele ważniejszego. Do wypracowania takiej formuły wzajemnego komunikowania się różnych środowisk opozycyjnych, która przekonałaby Polaków, że niepisowska strona sceny politycznej potrafi – obojętnie w jakim szyku – wygrać wybory i rządzić.
Węgry
Obok nas mamy przykład Węgier, wykorzystywany przez naszych rodzimych pożytecznych idiotów. A także przez szczerych ideowych antyliberałów (bynajmniej nie tych z radykalnej prawicy), którzy sami idiotami nie będąc, wierzą jednak, że potrafią wykorzystać nierozgarnięcie swoich sympatyków.
Maciej Gdula (wszedł do Sejmu dzięki Czarzastemu i Biedroniowi, ale bliżej mu do Zandberga) gromko ogłosił, że przegrana opozycji na Węgrzech jest dowodem na to, że opozycja w Polsce współpracować nie musi. Nikt Gduli czy Zandberga nie ma zamiaru zapraszać na wspólne listy opozycji, bo po paru ostatnich latach wszyscy już wiedzą, że akurat
dla nich priorytetem jest zniszczenie liberalnej Polski, a nie przeciwstawianie się prawicowemu populizmowi.
Chodzi jednak o to, czy na wspólnych listach (jednej, dwu, ale nie w totalnej samobójczej rozsypce) znajdą się politycy centrolewicy, PSL, Hołowni i Koalicji Obywatelskiej. Czy w starciu z Kaczyńskim potrafią sobie choćby nie przeszkadzać, skoro wzajemna pomoc i współpraca wydaje się dzisiaj postulatem zbyt utopijnym.
Jaki jest jednak faktyczny wniosek z porażki liberalnej demokracji na Węgrzech? Wcale niewesoły. Węgierska opozycja zrobiła wszystko, co dało się zrobić na poziomie politycznych procedur. Poszła do wyborów na jednej liście, skupiła się wokół jednego umiarkowanego lidera, a jednak przegrała po raz czwarty z Fideszem Viktora Orbána.
Populizm Fideszu jest bardziej profesjonalny od populizmu PiS-owskiego i rządzi o całą kadencję dłużej.
Dlatego w dużo większym stopniu wchłonął nie tylko węgierskie państwo, ale także węgierskie społeczeństwo, a w każdym razie to wszystko, co jest instytucjonalną tkanką społeczną – biznes, media, sądy, edukację.
Orbán korzystał nie tylko z totalnej przewagi medialnej (na Węgrzech zarówno media państwowe, jak też prywatne są albo pod całkowitą kontrolą partii rządzącej, albo też zostały „nauczone”, aby „nie interesować się polityką”; już od lat nie ma tam krytycznych wobec władzy mediów o sile porównywalnej z TVN, „Gazetą Wyborczą”, „Newsweekiem” czy „Polityką”). Korzystał także ze zmienionej na swój użytek konstytucji i ordynacji wyborczej (gdzie nie tylko metoda liczenia głosów, ale nawet granice okręgów wyborczych zostały dostosowane do oczekiwań Fideszu). Korzystał z totalnego podporządkowania sobie sądów i wszystkich narzędzi kontroli wyborów.
Fidesz używał też w kampanii wyborczej całego potencjału przejętego przez siebie państwa – począwszy od jego budżetu (wypłacając w kampanii wyborczej dodatkowe świadczenia adresowane do wybranych grup elektoratu) po jego urzędy i urzędników, którzy brali udział w kampanii wyborczej po stronie partii rządzącej.
Najgorszy wniosek, jaki polscy demokraci mogliby wyciągnąć z węgierskiej porażki byłby taki: nie wykonajmy w Polsce pracy, jaką wykonała opozycja na Węgrzech, skoro nad Dunajem nic to nie dało.
Pójdźmy do kolejnych wyborów w Polsce z opozycją rozbitą, podzieloną, walczącą przeciwko sobie, a nawet sprzedającą się prawicowej władzy w wybranych, wygodnych dla poszczególnych ugrupowań obszarach.
Warto pamiętać, że Orbán ma nad Kaczyńskim przewagę jednej kadencji rządów. Jego partia buduje węgierski autorytaryzm nieprzerwanie od 2010 roku. PiS robi to pięć lat krócej i paru obszarów kluczowych dla przebiegu wyborów jeszcze przejąć mu się nie udało.
Ale to nie jest jedyna różnica. Orbán zawsze był od Kaczyńskiego politycznie sprawniejszy, bardziej pragmatyczny, lepiej zorganizowany, a nawet emocjonalnie bardziej stabilny. A najważniejsi ludzie Fideszu są większymi politycznymi profesjonalistami, niż Sasin, Błaszczak czy android Morawiecki ze swoim Dworczykiem i jego zdemoralizowanymi PR-owymi „harcerzami”.
Bardziej profesjonalni populiści, rządzący o kilka lat dłużej od Kaczyńskiego, w o wiele większym stopniu wchłonęli nie tylko państwo, ale i społeczeństwo (całą jego instytucjonalną infrastrukturę). Jakimś cudem trzymają się duże miasta, ale węgierska prowincja całkowicie pogrążyła się w profesjonalnie obsługiwanej przez Fidesz nostalgii za realnym socjalizmem w nowych, pseudoprawicowych szatach.
Ludzie żyją tam w rytmie „darów” od państwa, osłonięci pancerzem propagandy przedstawiającej autorytaryzm jako jedyną gwarancję stabilności politycznej, socjalnej, militarnej.
Właśnie to klasyczne dla antyzachodnich społeczeństw skojarzenie zamordyzmu z bezpieczeństwem, a demokracji (szczególnie liberalnej) z chaosem i dekadencją, dało Orbánowi zwycięstwo w atmosferze realnego poczucia zagrożenia wywołanego wojną na Wschodzie.
Orbán całkowicie cynicznie wykorzystał też w tych wyborach potencjał kulturowej wojny. Wraz z głosowaniem na partie odbywało się referendum mające mobilizować Węgrów przeciwko „zagrożeniu LGBT”, gdzie instrumentalnie kreowany lęk przed mniejszościami obyczajowymi miał zagwarantować poparcie dla Orbána ze strony ludzi Kościoła i kulturowych konserwatystów. W tak wykreowanej atmosferze propaganda Fideszu, podobnie jak PiS-owska propaganda w Polsce, konsekwentnie nazywała opozycję „lewicą”, mimo że jej liderem był umiarkowany konserwatysta, a cała opozycja nie podnosiła radykalnych postulatów obyczajowych.
Nic to jednak nie dało. Przeciwko autorytarnemu trendowi, autentycznie zaakceptowanemu przez znaczną część społeczeństwa, utrwalanemu za pomocą instytucji państwowych i propagandy, bezsilne okazały się klasyczne środki polityczne, jakimi dysponują demokratyczne partie na Węgrzech, od ponad dekady odsunięte od władzy i pozbawiane narzędzi umożliwiających prowadzenie skutecznej walki politycznej.
Węgry to dzisiaj memento nie tylko dla polskiej opozycji, ale także dla wszystkich sił przeciwstawiających się populistycznemu autorytaryzmowi na wszystkich peryferiach Zachodu. Jaką wybrać strategię powstrzymywania populizmu – polityczną, społeczną?
Jak ożywić idee wolności i odpowiedzialności społecznej po stronie liberalnej, tak aby „godnościowy” język populizmu („myślmy wyłącznie w kategoriach własnego plemienia, »wyzwólmy« politykę naszego plemienia z okowów odpowiedzialności za innych, za całą Europę, dajmy naszym liderom władzę bez żadnych ograniczeń, gdyż tylko oni personifikują naszą »dumę«”) nie stał się jedynym synonimem wolności i godności w umysłach ludzi.
Mimo że PiS i Fidesz różni dzisiaj stosunek do Ukrainy (przynajmniej na poziomie „grubych” deklaracji, ponieważ w rzeczywistości zarówno populiści polscy, jak też populiści węgierscy postanowili wykorzystać obecny kryzys do jeszcze odważniejszego testowania swojej „suwerenności” wobec unijnych i liberalnych norm),
Kaczyński mógł po wyborach na Węgrzech otworzyć szampana.
Orbán jest nadal jego sojusznikiem w najważniejszej dla niego grze mającej na celu osłabienie i rozbicie Unii. I ten sojusznik stał się właśnie silniejszy. Niestety drugim politykiem, który otwarł szampana na wieść o zwycięstwie wyborczym Orbana na Węgrzech był Władimir Putin.
Francja
Nierozstrzygnięta jest jeszcze sytuacja we Francji, gdzie Emmanuel Macron wygrał pierwszą turę francuskich wyborów prezydenckich uzyskując blisko 28 procent głosów. Wyprzedził Marine Le Pen o niecałe 5 procent głosów. To jednak nie ich wyniki (nieróżniące się aż tak bardzo od ich rezultatów z pierwszej tury wyborów prezydenckich w 2017 roku), ale wyniki pozostałych kandydatów pokazują, że
druga tura będzie dramatycznym i wyrównanym plebiscytem pomiędzy liberalną demokracją i populizmem we Francji.
W 2017 roku Emmanuel Macron, będący wówczas świeżym odkryciem francuskiej polityki (nawet w Polsce wszyscy szukali wówczas „naszego Macrona”), dostał w pierwszej turze 24 procent głosów, a Marine Le Pen 21 procent. Ostatecznie Macron wygrał tamte wybory, mimo że wyjściowa różnica pomiędzy dwojgiem kandydatów była mniejsza.
Uzyskanie po pięciu latach bardzo trudnych rządów – punktowanych buntem żółtych kamizelek czy epidemią koronawirusa – lepszego wyniku w pierwszej turze wydawałoby się politycznym sukcesem samego Macrona i Republiki Francuskiej, tak jednak nie jest. W wyborach 2017 roku trzeci w kolejności kandydat Francois Fillon, który zdobył wówczas 20 procent głosów, był kandydatem umiarkowanej republikańskiej centroprawicy. Gorszy, ale wciąż liczący się wynik, uzyskał też wówczas kandydat Partii Socjalistycznej, czyli umiarkowanych socjaldemokratów.
Obaj mogli w drugiej turze przenieść swoje poparcie na Macrona, gdyż wiedzieli, że za ich wskazówką podążą umiarkowani wyborcy, którzy nie widzieli w Macronie politycznego i ideowego wroga, a tylko konkurenta. Dziś trzecim kandydatem jest lewicowy populista Jean-Luc Mélenchon, który uzyskał nieco ponad 20 procent głosów. Jeszcze w czasie wieczoru wyborczego wezwał on swoich zwolenników, aby nie głosowali na Marine Le Pen, co zostało potraktowane jako zachęta do niepójścia na wybory lub oddania nieważnego głosu.
Mélenchon (nawet gdyby chciał, a nie miał takiego zamiaru) nie mógł bezpośrednio poprzeć Macrona w drugiej turze. Gdyby to zrobił, i tak nie posłuchaliby go jego wyborcy (w sondażach przeprowadzanych przy okazji pierwszej tury co najmniej jedna trzecia z nich zadeklarowała chęć zagłosowania w drugiej turze na Marine Le Pen), gdyż liberalizm – personifikowany w tych wyborach przez Emmanuela Macrona – jest dla nich wrogiem priorytetowym. Trochę tak jak u nas Platforma Obywatelska jest priorytetowym wrogiem dla Zandberga czy Gduli.
Francuska populistyczna lewica spotkała się z francuską populistyczną prawicą przy okazji protestów żółtych kamizelek i przy okazji protestów przeciwko regulacjom antycovidowym.
I za każdym razem był to sojusz przeciwko Macronowi, przeciwko liberalnej demokracji, przeciwko Republice Francuskiej, która przez większą część swojej historii była rządzona albo przez umiarkowaną prawicę, albo przez socjaldemokratów.
Przez ostatnie parę dekad, od czasu, kiedy w drugiej turze prezydenckich wyborów we Francji zaczęli się pojawiać kandydaci skrajnej prawicy (najpierw Jean-Marie Le Pen, a później jego córka), hasła „obrony Republiki” i „zablokowania skrajnej prawicy drogi do władzy” wystarczały, aby kandydat centroprawicy lub centrolewicy komfortowo wygrywał drugą turę.
W tych wyborach jest zupełnie inaczej. Oczywiście natychmiast po ogłoszeniu wyników pierwszej tury swoje poparcie przekazali Macronowi kandydaci umiarkowanej lewicy, umiarkowanej prawicy, a także kandydat Zielonych. Uczynili to właśnie pod hasłami „ratowania Republiki” i „zablokowania skrajnej prawicy drogi do władzy”. Problem w tym, że nie mieli oni zbyt wiele do przekazania.
Liderka francuskich socjalistów Anne Hidalgo dostała niecałe 2 procent głosów, kandydatka umiarkowanej prawicy Valérie Pécresse zakończyła pierwszą turę z wynikiem poniżej 5 procent. Zdecydowanie wyprzedził ich jeden z paru w tych wyborach kandydatów skrajnej prawicy Eric Zemmour, z wynikiem 7 procent. A on natychmiast przekazał swoje bezwarunkowe poparcie Marine Le Pen, atakując przy tej okazji Macrona jako polityka, który „sprowadza do Francji imigrantów” (ostatnio także ukraińskich).
Tak więc druga tura wyborów prezydenckich we Francji nie będzie polityczną bitwą pomiędzy jakkolwiek rozumianą lewicą i jakkolwiek rozumianą prawicą. Będzie plebiscytem pomiędzy liberalną demokracją i populizmem,
pomiędzy w miarę zadowolonymi lub choćby bardzo politycznie odpowiedzialnymi zwolennikami ustrojowego status quo, a „oburzonymi”, „odrzuconymi”, całymi grupami społecznymi przeżywającymi syndrom kulturowego lub ekonomicznego wyobcowania nie tylko z instytucji demokratycznych we Francji, ale z instytucji ustrojowych całego liberalnego Zachodu. Proporcja pomiędzy tymi dwiema częściami francuskiego społeczeństwa przesądzi nie tylko o wyniku wyborów prezydenckich we Francji, ale także o losie Unii Europejskiej, NATO i Ukrainy.
Tak jak przed pierwszą turą, tak samo przed drugą Macronowi będą kibicować Ukraińcy. Przy wszystkich wątpliwościach związanych z powolnym i łagodnym startem prezydenta Francji do dzisiejszej jego pełnej i praktycznej solidarności z Ukrainą i NATO. Podczas gdy Marine Le Pen będą kibicować Putin, Orbán, Morawiecki i Jarosław Kaczyński.
Marine Le Pen wciąż pozostaje kluczową sojuszniczką PiS-u w polityce europejskiej. I właśnie dlatego Morawiecki, na rozkaz Kaczyńskiego, zaatakował Macrona w apogeum kampanii przed pierwszą turą wyborów.
Dla Jarosława Kaczyńskiego, nawet w czasie wojny na Ukrainie, Bruksela pozostaje większym zagrożeniem, niż Kreml. On naprawdę sądzi, że przed Rosjanami obronią go Amerykanie (bo będą musieli), podczas gdy słaba lub rozbita Unia przestanie recenzować jego politykę wewnętrzną.
Zwycięstwo Marine Le Pen nad Emmanuelem Macronem będzie jednak oznaczało uderzenie nie tylko w Unię Europejską, ale także w NATO. Dla Putina takie rozstrzygnięcie wyborów we Francji jest warunkiem prawdziwego zwycięstwa nad Ukrainą. Drugim warunkiem, na którego spełnienie Putin jest gotów poczekać dłużej, jest powrót do władzy w USA Donalda Trumpa.
Marine Le Pen w ramach swojej sponsorowanej przez Putina „walki o suwerenność” obiecuje wyprowadzić Francję z NATO. Trump w ramach swego sponsorowanego przez Putina izolacjonizmu obiecuje wyprowadzić z Europy większą część amerykańskich wojsk (to była ostatnia decyzja pierwszej kadencji jego prezydentury, której szczęśliwie nie zdążył wykonać).
Fakt, że zarówno Marine Le Pen, jak też Donald Trump to jednocześnie najbliżsi strategiczni sojusznicy Kaczyńskiego, nie wynika z faktu, że Kaczyński jest „ruskim agentem”.
Jest to konsekwencja jego krótkowzroczności graniczącej z głupotą. Pozbawiona jakichkolwiek ograniczeń władza nad Polską stała się dla niego takim fetyszem, że przestał myśleć o geopolitycznym kontekście, dzięki któremu państwo przez niego rządzone w ogóle istnieje.
Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”
Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński, Fot. Flickr/President Of Ukraine, Public domain