W momencie podpisywania porozumień miałem prawie fizyczne odczucie, że w tym momencie runęła bariera strachu przed władzą, która jest podstawowym mechanizmem stabilizującym dyktatury. I że otwarła się droga dla lawiny, która ruszy przez kraj, a mianowicie do błyskawicznego tworzenia „niezależnych i samorządnych związków zawodowych”, gigantycznej organizacji samoobrony. I że to nie może się skończyć dobrze, bo to kolejny bunt wewnątrz imperium sowieckiego, wtedy jeszcze w poczuciu potęgi – mówi nam Waldemar Kuczyński, uczestnik Sierpnia ’80, ekonomista, minister przekształceń własnościowych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego

JUSTYNA KOĆ: 40 lat temu podpisano Porozumienia Sierpniowe. Jak pamięta pan tamten czas?

WALDEMAR KUCZYŃSKI: Trochę pamiętam. Byłem w Sali BHP, gdy odczytywano porozumienia, a Wałęsa i Jagielski je podpisywali. Czułem przede wszystkim niewyobrażalną dziś ulgę, że tydzień, który tam spędziłem, a znalazłem się w Stoczni 24.8, wreszcie się skończył i to tak dobrze, bo to wcale nie było pewne, ani nawet bardzo prawdopodobne. To był tydzień gęsty od ciężkiej pracy przy redagowaniu projektów porozumienia, ich dogadywaniu z prezydium MKS i uzgadnianiu z negocjatorami strony rządowej.

Był to też tydzień niezwykłych wahań nastrojów, często jednego dnia od strachu, że za chwilę wejdą do Stoczni i nas wszystkich rozwalą, aż do entuzjazmu, że już jesteśmy o krok od zwycięstwa. Gdy było po wszystkim, czułem ogromną ulgę, ale z drugiej strony daleko mi było do niezmąconej radości.

Reklama

Gdy jechaliśmy w kilka osób do stoczni – podobnie jak Geremek i Mazowiecki, którzy przyjechali trochę wcześniej – wątpiliśmy, czy punkt pierwszy 21 postulatów jest do osiągnięcia.

Czyli powołanie niezależnych od władzy wolnych związków zawodowych… Kiedy pan uwierzył, że to może się udać?
Kiedy przyjechaliśmy do Stoczni i zobaczyliśmy, jak bardzo strajkujący są w tej sprawie zdeterminowani. Jeżeli chciało się być tam użytecznym, trzeba było odłożyć wątpliwości na bok i jednoznacznie stanąć w walce o ten postulat. Ale od początku byłem pewien, że politologicznie rzecz biorąc tamten ustrój nie będzie współistniał z takim tworem jak wolne związki zawodowe. W momencie  podpisywania porozumień miałem prawie fizyczne odczucie, że w tym momencie runęła bariera strachu przed władzą, która jest podstawowym mechanizmem stabilizującym dyktatury. I że otwarła się droga dla lawiny, która ruszy przez kraj, a mianowicie do błyskawicznego tworzenia „niezależnych i samorządnych związków zawodowych”, gigantycznej organizacji samoobrony. I że to nie może się skończyć dobrze, bo to kolejny bunt wewnątrz imperium sowieckiego, wtedy jeszcze w poczuciu potęgi.

Jest jedyne zdjęcie Komisji Ekspertów MKS z Lechem Wałęsą i Anną Walentynowicz, ale mnie na nim nie ma. Otóż chwilę wcześniej odciągnął mnie na bok dziennikarz jednej z ważnych gazet zachodnich. Pełen entuzjazmu zapytał, co o tym sadzę. – Moim zdaniem myśmy właśnie spadli z bardzo wysokiego wieżowca. Odczuwamy błogość wolnego lotu, ale za chwilę rąbniemy w grunt realności – powiedziałem mu.

Przeczuwał pan, że za półtora roku władza wprowadzi stan wojenny?
Nie miałem żadnego takiego wyobrażenia, ale pamiętałem wydarzenia na Węgrzech w 1956 roku i w Czechosłowacji 1968 roku. Mówiłem nawet wówczas w Stoczni, że dzięki porozumieniu ominęliśmy Budapeszt, ale zmierzamy do Pragi. Przez 16 miesięcy nie pozbyłem się tego lęku, chociaż jesienią 81 roku zacząłem mistycznie wręcz wierzyć, że skoro tyle to trwa, to może tak zostanie. No i wtedy przyszło uderzenie, spełniła się moja obawa, choć inaczej niż sobie wyobrażałem. 31 sierpnia 1980 roku to nie był dla mnie dzień niezmąconego entuzjazmu i radości, ale radość wymieszana z obawą. Dlatego nie lubię określenia tych 16 miesięcy „karnawałem Solidarności”. Były chwile karnawału, ale częściej momenty zbiorowego stanu przedzawałowego. To była burza, groźna, choć piękna, ale nie karnawał.

Mieliście świadomość wagi porozumień?
Od początku, gdy zaczął się strajk w Stoczni, gdy nie został rozwiązany, tylko rozlewał się coraz bardziej, mieliśmy świadomość, że dzieją się wielkie wydarzenia historyczne, choć tempem, z jakim zaczęły zachodzić, zostałem w zabawny sposób zaskoczony. Po podpisaniu porozumienia i rozwiązaniu strajku wyszedłem ze strajku z grupą stoczniowców, m.in. z Henią Krzywonos, i poszliśmy do restauracji, żeby się napić po alkoholowym poście w Stoczni. Nie było jeszcze znaczka Solidarności, ale mieliśmy przypięte złotego koloru, niewielkie medaliki z Matką Boską, które dostaliśmy od księży.

Gdy weszliśmy do restauracji, zauważyłem, że wszyscy wstają i zaczynają bić brawo. Nie wiedziałem, komu. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to nam, a szef orkiestry dziękując nam wygłaszał pochwały pod adresem KOR, czego tydzień wcześniej by się pewno nie odważył.

Czy komukolwiek przeszło przez myślę, że za 9 lat odbędą się częściowo wolne wybory, Mazowiecki zostanie premierem, runie żelazna kurtyna, Polska wejdzie do NATO, potem do UE?
Nie było takiej świadomości. Wszyscy byliśmy przekonani, że kości złożymy za PRL. Nie było podstaw, na których dałoby się budować nadzieję, że ten gigant, jakim był komunizm od Łaby po Władywostok, nagle zniknie.

Zadarłem z PRL na początku lat 60. W roku 1963 już miałem w SB teczkę personalną z pięknym kryptonimem „Rosomak”. Jestem z tej ksywki bardzo zadowolony. Pewno dlatego tak mnie nazwali, bo nie byłem w stosunkach z nimi grzeczny, choć mogli zrobić mi wszystko. Chyba dlatego dali mi kryptonim zwierzaka niezbyt wyrosłego, ale agresywnego, jakim jest rosomak. Dołączyłem do opozycji bez jakiejkolwiek wizji wolnej i demokratycznej Polski, bo jej nie mogło być. Zdecydowała estetyka. Od pewnego momentu nie mogłem po prostu znieść, że jestem poddanym tego reżimu, który mi dyktuje, na jakie zebrania i pochody mam chodzić i co mam czytać, a czego mi nie wolno.

Jedyną wolnością, o którą mi chodziło, to bycie wolnym człowiekiem w systemie, który wolność wykluczał, oczywiście płacąc za to cenę, chwilami sporą. Chcieliśmy swoim działaniem luzować więzy systemu, ale o pełnej wolności nikt nie myślał. Jej nie było nawet poza horyzontem. Zaczęło się zmieniać koło roku 1986, gdy rozpędu nabierała w ZSRR pierestrojka Gorbaczowa.

Dopóki sowiecki masyw trwał nieruchomy, nie było żadnych szans na wolność.

Jesienią 86 widziałem, że ten masyw ruszył z posad i mówiłem o tym przez Radio Wolna Europa i pisałem w paryskim „Kontakcie”, że nastąpił „Pierwszy wyłom”, a „kobyła historii” zabiera się do galopu.

Jak pan patrzy na dzisiejszy spór o tablice z Solidarnością Piotra Dudy, który mówi, że to on i związek są spadkobiercami „prawdziwych ideałów Solidarności”?
Nie wiem, co to są ideały Solidarności. Szczerze mówiąc uważam, że były w niej wszystkie ideały, od skrajnej prawicy do skrajnej lewicy, od kochających Boga do jego wrogów.

Jest moim zdaniem niedostatek wiedzy, rozumienia czym była Solidarność. Otóż to była patologiczna odpowiedź na patologiczny ustrój narzucony Polsce decyzją obcych. Po załamaniu się bariery strachu 31 sierpnia 1980 roku, w ciągu kilku tygodni około 10 milionów Polaków, większość dorosłej ludności „uciekła ustrojowi”, tworząc w toku pospiesznej, gorączkowej działalności wielomilionowe monstrum połączone jedną tylko wartością, jednym pragnieniem – nie dać się z powrotem zapędzić do tego ustroju. To była jedyna wspólna wartość Solidarności. Była ona na śmierć i życie związana z tamtym ustrojem i z PZPR, jedynymi racjami jej powstania i trwania. A gorączkowość i pośpiech wzięły się stąd, że wiedziano, iż ruszy pościg za uciekinierami.

Im było większe poczucie zagrożenia pościgiem, tym bardziej Solidarność prezentowała się jednolicie, solidarnie, patriotycznie, wzniośle, pięknie.

Ten obraz piękna wzbudzonego przez strach stał się bezsensownie podstawą do fałszywych, krzywdzących ocen Polski i Polaków po roku 1989. Nic w nas nie „pękło i nic się nie zmieniło”, nie zepsuła nas wolność, lecz wróciła normalność. I  wracała już wtedy, bo w miarę upływu czasu poczucie, że „czerwony” nam zagraża, słabło i narastało przekonanie lekceważące władzę, że oni już leżą na łopatkach i wystarczy ich lekko popchnąć i tej władzy nie będzie. I wtedy w Solidarności ujawniało się to wszystko, co w niej było, czyli normalne, zróżnicowane społeczeństwo złożone z różnych grup także wzajemnie sobie przeciwstawnych, wrogich, walczących ze sobą, ujawniało się dobro i zło, czystość i brudy, jak w życiu. W czasie I Zjazdu najpopularniejszą gazetką zjazdową był „Pełzający manipulo”, jednym z najczęstszych słów, które padały z trybuny zjazdowej, było słowo manipulacja, a w kuluarach mawiano, że Związek powinien zmienić nazwę na „Nieufność”, wzajemnie do siebie, nie do władzy.

To, co dziś pozostało z Solidarności, to jedna z jej nitek, ta która swego czasu nazywała się prawdziwymi Polakami, czyli skrajna prawica. Dla mnie dzisiejsza Solidarność nie ma z tamtą nic wspólnego. To uzurpatorzy.

Mają takie samo prawo do symbolu, jak wszyscy, którzy w niej byli, a przywłaszczyli go sobie. Jeżeli chodzi o tablice, to abstrahując od tego konfliktu uważam, że powinny być w Sali BHP, ale gdyby się tam teraz znalazły, to zostałyby ukradzione, tak jak został ukradziony emblemat Solidarności i nazwa związku. I posłużyłyby do fałszowania historii i do walenia nimi w przeciwników. Dlatego wolę, by pozostały tam, gdzie są, bo mino wszystko ECS to większa, wiarygodniejsza pozostałość Solidarności, niż ten skrajnie prawicowy, kołtuński wręcz związek, który ukradł Solidarność.


Zdjęcie główne: Kancelaria Sejmu/Zdzisław Iwanicki, licencja Creative Commons

Reklama