Jeśli kiedyś PiS zostanie pokonany – a nie jest takie oczywiste, że stanie się to w najbliższych wyborach – to pisizm zostanie i wyborcy PiS-u zostaną, tak samo jak wyborcy Trumpa i trumpizm w Stanach. Przyznam, że nie wierzę w skuteczność godzenia i uważam, że świat zachodni odchodzi od demokracji liberalnej i zmierza jednak do takiej mobokracji – od słowa mob, którego użył Joe Biden w jednym ze swoich przemówień po ataku na Kapitol, gdy mówił, że to motłoch atakuje – mówi nam prof. Marek Migalski, politolog z Uniwersytetu Śląskiego. I dodaje: – Jeśli opozycja chce wygrać z PiS-em, to nie może uwierzyć w swoje słowa o pojednaniu, bo ogromna część wyborców opozycji chce rewanżu na tych wszystkich, którzy dziś plują im w twarz. Którzy narażają ich i najbliższych na śmierć, bo państwo działa fatalnie. Którzy plują im w twarz propagandą z ekranów telewizorów. Którzy wyśmiewają ich wartości, biją i gazują ich liderów.

JUSTYNA KOĆ: „Kartką wyborczą możemy decydować, czy w czasach groźnych będzie nami rządził Gang Olsena, czy sprawna ekipa zdająca sobie sprawę z sytuacji” – pisze pan w ostatniej „Polityce”. Rządzi nami Gang Olsena?

MAREK MIGALSKI: Mam coraz większe poczucie, że tak jest, bo duża część tych ludzi jest kompletnie przypadkowa. Tego dotyczy ten tekst, na który się pani powołuje. My przez ostatnie 30 lat byliśmy w zasadzie przyzwyczajeni do tego, że nasze wybory nie są specjalnie istotne, dlatego że na kogokolwiek zagłosujemy, to i tak wszystko będzie szło w jednym kierunku: integracja z Zachodem, nawiązanie relacji transatlantyckich, budowa gospodarki wolnorynkowej, demokracji itd. To się załamało, gdy w 2015 roku okazało się, że w wykonaniu nowego PiS-u to wszystko nie jest już takie oczywiste; nowego w przeciwieństwie do starego z lat 2005-2008.

Po drugie przyszedł COVID i nagle się okazało, że od tego, kto jest wojewodą, ministrem zdrowia, szefem gabinetu politycznego premiera, premierem, prezydentem, zależy, ile osób dziennie umrze. Mówiąc krótko, nagle się okazało, że polityka to bardzo ważna rzecz i jeśli jest się państwem perfekcyjnie zorganizowanym, jak Izrael, to można zaszczepić wszystkich w ciągu trzech miesięcy i w ten sposób ratować życie setek ludzi dziennie. Jeśli władzę w państwie sprawują osoby o ograniczonych kompetencjach, które nigdy nie były weryfikowane, ponieważ nie traktowaliśmy polityki poważne, okazuje się, że

Reklama

mamy Gang Olsena, który nie ma poczucia, że od ich decyzji zależy nie to, czy będziemy zarabiać o 40 zł więcej, tylko czy przeżyjemy i ile tysięcy Polaków nie zdąży się zaszczepić.

Oczywiście nie chcę powiedzieć, że ta ekipa jest unikalna w skali świata, bo ta olsenizacja, używając przykładu Gangu Olsena, przetoczyła się przez cały świat, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi, bo dotychczasowy przywódca był niepoważny i nie miał kompetencji do sprawowania tego urzędu. COVID przypomniał nam, że polityka jest bardzo ważną sprawą, w której chodzi o życie ludzi.

Jeżeli sprawna ekipa potrafi zaszczepić w pół roku swoją populację, to znaczy, że ekipa niepoważna bierze na siebie wszystkie ofiary, które po tym umownym półroczu będzie odnotowywać.

Nie chcę powiedzieć, że każda ofiara po 1 lipca będzie ofiarą Morawieckiego, Kaczyńskiego i Dudy, bo wówczas zrównałbym się z ludźmi, którzy twierdzą, że Tusk zabił 96 osób w katastrofie smoleńskiej, i rozumiem, że nie wszystko zależy od ekipy rządzącej, ale trzeba wyciągać wnioski, a ten jest prosty.

Ekipy, które poradzą sobie z COVID lepiej, uchronią życie swoich obywateli, a to oznacza, że spełnią te warunki, które są podstawowym celem funkcjonowania w polityce, czyli zapewnienia bezpieczeństwa.

Jednym z pierwszych tweetów nowego prezydenta Joe Bidena był wpis, aby nosić maski…
To wyraźne potwierdzenie różnicy między politykiem, który rozumie, że jego gest, tweet, słowa mają przełożenie na życie ludzi, a pajacem, który nie rozumiał znaczenia swoich słów. Jego niefrasobliwe tweety i słowa już prawdopodobnie kosztowały kilkadziesiąt tysięcy istnień ludzkich w USA.

W Polsce mamy ekipę, która od początku pandemii nie miała świadomości znaczenia swoich gestów i słów – Jarosław Kaczyński biorący udział wiosną w uroczystościach bez maski, ściąganie przez niego rękawiczek na uroczystościach, skandaliczna wypowiedź premiera, który w otoczeniu seniorów 1 lipca zachęcał ich, aby za 12 dni poszli na wybory, bo „nie ma się czego bać” i koronawirus jest w odwrocie.

Trzeba to jasno powiedzieć: niefrasobliwość naszych przywódców, tak samo jak niefrasobliwość Trumpa, kosztowała już ileś istnień ludzkich. To, że ludzie lekceważyli przepisy i tym samym zwiększali transmisję wirusa, jest ewidentnie winą rządzących.

Po jednej stronie mamy Bidena, który jest tego świadomy i dba o swoich obywateli, a po drugiej nieodpowiedzialnych polityków, jak Trump.

Joanna Mucha porzuca KO i przechodzi do ruchu Szymona Hołowni. Czy to epizod politycznego kanibalizmu, czy świadectwo czegoś poważniejszego, co dzieje się w największej opozycyjnej partii?
Z tych dwóch transferów, które ostatnio mieliśmy, czyli senatora Burego i posłanki Muchy, istotniejszy jest ten transfer senacki. Oczywiście transfer Muchy jest o tyle istotny, że dzięki niemu będzie można powołać koło poselskie, co pozwoli zabierać temu kołu głos w debacie publicznej, być może telewizje zaczną zapraszać jego przedstawicieli. Natomiast politycznie ciężkie jest przejście Burego, ponieważ de facto Hołownia staje się trzecim graczem w Senacie.

Po jednej stronie mamy całą opozycję demokratyczną, po drugiej stronie PiS i trzeciego gracza. Teraz do przegłosowywania ustaw w Senacie potrzeba będzie zgody Szymona Hołowni. W politologii mierzy się siłę partii nie tylko liczbą szabel, ale również stosunkiem, czyli tzw. szantażem politycznym. W jakimś sensie można dziś powiedzieć, że PiS, opozycja i Szymon Hołownia mają tę samą siłę w Senacie.

Żeby była jasność: wysłuchałem rozmowy nt. motywów działania z panem Burym i zrobił on na mnie fatalne wrażenie. Okazało się, że za jego przejściem nie ma żadnej ideowości, a tylko rozczarowanie tym, że nie był słuchany w KO.

Co do kanibalizmu, to rzeczywiście pytanie o relacje między Ruchem 2050 a KO jest istotne i można uznać, że te dwa podmioty będą musiały się sobą wzajemnie żywić. Szymon Hołownia nie może się budować bez podbierania wyborców KO.

A może mógłby, tylko nie potrafi?
Gdyby tak założył, to ograniczałby swoje pole manewru, a to byłby błąd. Po drugie, to jest praktycznie niemożliwe. Wielu wyborców KO jest rozczarowanych tym, co się dzieje, i będzie szukało swoich identyfikacji gdzieś obok. Przećwiczyliśmy to w wyborach prezydenckich, gdzie w II turze absolutna większość wyborców Hołowni zagłosowała na Rafała Trzaskowskiego, a to oznacza, że są tam ogromne przepływy. Skoro tak, to terminologia, której pani użyła – kanibalizm, jest aktualna.

KO nie jest w stanie prześcignąć PiS-u bez degradacji Ruchu 2050 i z drugiej strony ruch Hołowni nie jest w stanie gonić PiS bez zjadania przede wszystkim PO, a szerzej KO. Oczywiście to nie oznacza, że na końcu oba ugrupowania się nie dogadają i nie pójdą szeroką koalicją. To byłoby bardzo racjonalne, zwłaszcza że większość wyborców waha się pomiędzy oboma ugrupowaniami. Paradoksalnie, aby się dogadać, to najpierw muszą się zbudować i dopiero po porównaniu wzajemnych potencjałów, powiedzmy na pół roku przed wyborami, mogą zawrzeć układ polityczny.

Na razie muszą się budować osobno i niestety kanibalizując się.

Nie możemy mieć o to pretensji do liderów i nawoływać ich do podania sobie rąk i budowania wspólnego ugrupowania. To nie jest źle dla opozycji, jeżeli ma tak zróżnicowaną ofertę, oczywiście dopóki nie będzie miedzy tymi ugrupowaniami zimnej wojny. Tam może być rywalizacja, pstryczki w nos, podkradanie sobie polityków i postulatów i dziś próba zlikwidowania tego napięcia byłaby szkodliwa dla całej opozycji.

Wygrana Bidena daje nadzieję, ale trumpizm w Stanach Zjednoczonych się nie kończy. Czy to, co i jak robi Biden, może być dla nas lekcją, jak wracać do modelu liberalnej demokracji?
Jeśli kiedyś PiS zostanie pokonany – a nie jest takie oczywiste, że stanie się to w najbliższych wyborach – to pisizm zostanie i wyborcy PiS-u zostaną, tak samo jak wyborcy Trumpa i trumpizm w Stanach. Przyznam, że nie wierzę w skuteczność godzenia i uważam, że świat zachodni odchodzi od demokracji liberalnej i zmierza jednak do takiej mobokracji – od słowa mob, którego użył Joe Biden w jednym ze swoich przemówień po ataku na Kapitol, gdy mówił, że to motłoch atakuje.

Ta mobokracja czy tłuszczokracja napędzana jest jeszcze dodatkowo wzajemną nienawiścią. Moim zdaniem ogromna większość wyborców PiS-u cieszy się widząc bite lewaczki, gejów, targowicę itd.

Szczerze trzeba też niestety przyznać, że część wyborców opozycji chce zobaczyć w roli upokarzanych i bitych szczególnie znienawidzonych polityków dzisiejszej koalicji rządowej. Musimy zrozumieć, że te emocje nienawiści, niechęci, plemienności, neotrybalizmu są po wszystkich stronach sceny politycznej i napędzają wyborców i politykę. Wszyscy politycy muszą bazować na tych emocjach, które zresztą badam pod względem neurobiologicznym, bo to one ukształtowały nasz gatunek od setek tysięcy lat.

Źli politycy je wykorzystują i wzmacniają, a dobrzy powściągają, i to jest różnica między Trumpem a Bidenem. Przecież Biden doszedł do władzy m.in. dlatego, że co prawda mówił czasem o pojednaniu, ale rozumiał, że duża część jego wyborców życzy jak najgorzej Trumpowi i jego wyborcom.

W Polsce jest podobnie i gdyby opozycja stwierdziła, że po zwycięskich wyborach oni pogodzą się z pisowcami i będą chcieli budować z nimi wspólnotę, to od razu by przegrali. To przykre, ale prawdziwe, i jednym z podstawowych wniosków, do których doszedłem w ciągu ostatnich lat badań nad naukami biologicznymi, prymatologią, neurobiologią, jest to, że

w polityce emocje negatywne są co najmniej tak samo istotne, jak pozytywne, a czasem nawet ważniejsze, bo bardziej pierwotne i ewolucyjnie nam bliskie.

To z kolei oznacza, że także poprzez media społecznościowe poczucie grupowości się pogłębia, a kanały wylewania nienawiści się otwierają, a co za tym idzie – od demokracji zmierzamy ku mobokracji i od powściągania emocji negatywnych, które jeszcze 20 lat temu były tamowane np. przez telewizję i prasę, do sytuacji, w której będą wypływać i nas zalewać.

To oznacza, że Biden może mówić o pojednaniu, ale musi pamiętać, że te nienawiści po obu stronach nie znikną i gdyby się ich wyrzekł, to zdradziłby swoich wyborców, którzy chcą rewanżu na trumpizmie, i przegrałby następne wybory. Chodzi tylko o to, aby tego nie wzmacniać i panować nad tym.

Oczywiście druga strona nie ma żadnych skrupułów. W Polsce też to widzimy; jeśli opozycja chce wygrać z PiS-em, to nie może uwierzyć w swoje słowa o pojednaniu, bo ogromna część wyborców opozycji chce rewanżu na tych wszystkich, którzy dziś plują im w twarz. Którzy narażają ich i najbliższych na śmierć, bo państwo działa fatalnie. Którzy plują im w twarz propagandą z ekranów telewizorów. Którzy wyśmiewają ich wartości, biją i gazują ich liderów.

Powiedzenie im teraz, że gdy PiS odda władzę, to usłyszą wielkie „kochajmy się” jest błędem.

Zaryzykuję nawet tezę, że większość wyborców po obu stronach chce, żeby ta druga strona cierpiała, a to jest charakterystyczne dla mobokracji. Oczywiście to nie oznacza, że wszyscy są tacy sami i nie ma znaczenia, na kogo głosujemy, bo jedni politycy będą to rozumieć i powściągać, i to jest w Polsce opozycja, przynajmniej mam taką nadzieję, a inni politycy nie tylko z tego korzystają, ale i podsycają, i nie mam wątpliwości, że to modus operandi obecnie rządzących Polską polityków.


Zdjęcie główne: Marek Migalski, Fot. Uniwersytet Śląski

Reklama