Trzydzieści lat po zniknięciu Niemiec wschodnich z mapy Europy ocena historyczna tego państwa, przez czterdzieści lat bliskiego sąsiada Polski, podlega przewartościowaniu. Można, trawestując Williama Faulknera, stwierdzić wręcz, że NRD nie tylko nie do końca umarło, właściwie nawet nie jest przeszłością. Niemiecka Republika Demokratyczna trwa w pamięci jego byłych obywateli, ale i w świadomości całych zjednoczonych Niemiec.

Wywiera także wpływ na aktualną politykę, na postrzeganie obecnego systemu gospodarczo-społecznego i na tożsamość mieszkańców Saksonii czy Brandenburgii. Na swój sposób wszystkie te dyskusje upodabniają Niemcy wschodnie do (części) Polski, przez co dają się łatwiej pojąć, stają się nam bliższe.

ZDRADA ELIT I PONIŻENIE OFIAR TRANSFORMACJI

Czym dla części polskiej prawicy jest Okrągły Stół, tym dla części niemieckiej lewicy, szczególnie postkomunistów, jest Treuhand. Fundusz Powierniczy, który miał za zadanie sprywatyzować bądź zrestrukturyzować (czyli zlikwidować) enerdowskie kombinaty, stał się szybko symbolem bezlitosnego podboju wschodnich landów przez elity zachodnie, symbolem zapaści gospodarczej ziem byłej NRD, bezrobocia i masowej migracji z regionów peryferyjnych. Zatem, znowu tłumacząc na realia polskie, symbolem „zdrady elit” i poniżenia „ofiar transformacji”.

Nawet po trzydziestu latach rozdział ten nie jest zamknięty. Samozwańczym rzecznikiem oszukanych obywateli stara się być partia Die Linke, która złożyła w Bundestagu wniosek o powołanie komisji śledczej dotyczącej działalności Treuhand. To nic, że od czasu rozwiązania tej instytucji w 1994 roku badano jej działalność już dwukrotnie. I oczywiście chwyt ten nie ma nic wspólnego ze zbliżającymi się wyborami w trzech wschodnich landach, Brandenburgii, Saksonii i Turyngii, gdzie nastroje frustracji po transformacji i poparcie dla populistów z Alternatywy dla Niemiec (AfD) są najwyższe. Ta partia, notabene, postulat rozliczenia Funduszu Powierniczego podchwyciła. Jako kolejny samozwańczy rzecznik mieszkańców wschodu.

Reklama

Treuhand, której rzeczywiście przyszło działać w mało korzystnych warunkach – obietnice kanclerza Kohla o „kwitnących krajobrazach” na wschodzie brane były bardzo poważnie – to jednakże tylko symptom. Trzydzieści lat po upadku muru NRD oceniana jest różnie, dyskusja o sukcesie zjednoczenia i transformacji wschodniej części dzisiejszych Niemiec ma wiele wymiarów. Nie tylko optymistycznych (kłania się: „byliśmy głupi”). Co ciekawe, dopiero rosnące nastroje ksenofobiczne i sukcesy wyborcze AfD przyczyniły się do dostrzeżenia ciemnych stron tego procesu, w którym dotychczas dominowała narracja sukcesu.

Ale zacznijmy od początku. Mało kto pamięta, ale zjednoczenie Niemiec nie spadło z nieba, nie było też prezentem „wujka Helmuta” dla biednych krewnych ze wschodu. To oni sami wywalczyli sobie wolność. Oczywiście z wydatnym wsparciem z Polski i Węgier, i z co najmniej cichym przyzwoleniem przywódcy ZSRR Gorbaczowa. Ale to sami mieszkańcy najpierw Lipska, później Berlina wschodniego i innych miast NRD zaczęli wychodzić na ulice, by demonstrować przeciwko reżimowi Socjalistycznej Partii Jedności. W 1989 roku wymagało to, jeszcze nawet po wyborach do polskiego Sejmu kontraktowego, dużo odwagi. Pamiętano nadal krwawe stłumienie pierwszego zrywu wolnościowego w tzw. Bloku Wschodnim w czerwcu 1953 roku. I wciąż setki tysięcy żołnierzy radzieckich rozlokowanych między Odrą i Łabą codziennie przypominało o tym, kto był zwycięzcą ostatniej wojny i – mówiąc krótko – „kto tu rządzi”.

Okoliczności upadku muru berlińskiego były opisywane wielokrotnie, ale mało kto w Polsce zdaje sobie sprawę, że to nie był jeszcze koniec NRD. Dopiero wtedy zaczęły się obrady wschodnioniemieckiego Okrągłego Stołu, emancypacja społeczeństwa (m.in. okupacja regionalnych siedzib wszechmocnej ongiś bezpieki Stasi, by zapobiec niszczeniu akt) i przyspieszony kurs demokracji. Równolegle do demontażu dyktatury, rozmów z rządem w Bonn (zjednoczenie nie było wtedy jeszcze jedyną alternatywą) i zapobieganiu masowej migracji na Zachód przez otwarte granice, na poważnie brano się za budowanie rzeczywiście demokratycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

Podobnie jak w Polsce odrzucano rozważania o „trzeciej drodze”, tak i w Niemczech wschodnich obywatele wychodzili na ulice z hasłem: „Jak marka [RFN] nie przyjdzie do nas, my pójdziemy do niej”. Tymczasem 18 marca 1990, w dzień bardzo symboliczny, bo w rocznicę Wiosny Ludów w Prusach, odbyły się pierwsze i jedyne wolne wybory parlamentarne w NRD. Sukces sojuszu chadeckiego, wydatnie wspieranego przez zachodnioniemiecką CDU z popularnym wówczas Helmutem Kohlem na czele, wydaje się dziś oczywistością, wtedy obserwatorzy do ostatniej chwili spodziewali się wygranej socjaldemokracji. Tym bardziej że NRD-owska SDP nie tylko działała niezależnie od zachodniej SPD, ale nie powstała też na bazie „bloku jedności narodowej”, czym była choćby wschodnioniemiecka CDU.

ZADANIE LIKWIDACJI WSCHODNIONIEMIECKIEGO PAŃSTWA

Przed powstałym w wyniku wyborów nowym parlamentem NRD nie postawiono jednak zadania likwidacji wschodnioniemieckiego państwa, czego ostatecznie dokonał. Wiosną 1990 roku droga do zjednoczenia wydawała się długa i wyboista. Wprawdzie kanclerz Kohl już w listopadzie poprzedniego roku naszkicował plan połączenia obu państw niemieckich i zabiegał o poparcie państw sojuszniczych, ale długo jeszcze trwała dyskusja, czy nie powinna to być np. konfederacja niezależnych państw. Opowiadały się za tym choćby obie partie socjaldemokratyczne. Nawet gdy decyzja o możliwie szybkim zjednoczeniu zapadła, sama metoda była dopiero do ustalenia. Jak się okazało, zachodnioniemiecka konstytucja, tzw. Ustawa Zasadnicza (Grundgesetz), przewidywała dwie drogi: 1) „przystąpienie” nowych terytoriów do RFN (tj. do obszaru, na którym obowiązuje Ustawa Zasadnicza) zgodnie z artykułem 23 lub 2) stworzenie nowej konstytucji dla nowo powstałego państwa według artykułu 146, czyli „restart” zjednoczonych Niemiec.

Nie powinno dziwić, że za tą ostatnią opcją opowiadali się byli enerdowscy opozycjoniści i część zachodnioniemieckiej lewicy, bo oznaczała ona symboliczną równość podmiotów negocjujących nową konstytucję, którą następnie miano zatwierdzić przez referendum. Jak wiadomo zwyciężyła opcja „inkorporacyjna”, tzw. nowe landy przystąpiły do RFN, przyjmując tym samym w całości obowiązujący tam porządek ustrojowy, prawny, społeczny i gospodarczy. Notabene – w którego żywotność wielu obserwatorów na zachodzie powątpiewało.

Właśnie w tej formie zjednoczenia, tzn. w przejęciu przez NRD ładu zachodnioniemieckiego, niektórzy do dzisiaj dopatrują się przyczyn alienacji obywateli wschodnich regionów kraju wobec systemu dzisiejszych Niemiec. Na krótką metę to rozwiązanie było mniej skomplikowane. Nie trzeba było „rozgrzebywać” tematu nowej konstytucji, cały ład gospodarczo-społeczny został przeniesiony na wschód, co zaowocowało unią gospodarczo-walutową już od 1 lipca 1990 roku, a partnerów na świecie można było uspokajać, że „dalej będziecie mieli do czynienia ze starą, znaną i pokojowo nastawioną bundesrepubliką, tylko nieco większą”. Jedynie w kwestii granic sprawa nie poszła tak gładko, jako że Helmut Kohl wprawdzie uspokajał i odraczał ostateczne decyzje formalnoprawne, ale nacisk rządu Tadeusza Mazowieckiego sprawił, że alianci zażądali szybkiego załatwienia sprawy.

OSSIS CZYLI ZACOFANI NEONAZIŚCI

O ile kwestia nowej konstytucji dla zjednoczonych Niemiec była podnoszona jeszcze przez poprzedniego prezydenta, Joachima Gaucka, byłego opozycjonistę z NRD, to na co dzień polityczny mainstream temat raczej omija. Trudno zresztą ocenić, czy rzeczywiście ta część obywateli wschodnich Niemiec, która czuje się rozczarowana transformacją i swoją pozycją ekonomiczną czy społeczną, czułaby się lepiej, mając konstytucję napisaną po 1990 roku. Częściowy brak akceptacji dla obecnego systemu politycznego, wyrażający się choćby w poparciu dla AfD, kwestionującej ten ład, nie bierze się raczej ze sprzeciwu wobec takiego czy innego zapisu ustawy zasadniczej. Chodzi o poczucie, że „ci na górze” nie liczą się ze zdaniem „zwykłych obywateli”. Czyli po prostu o niechęć wobec elit politycznych, gospodarczych czy opiniotwórczych.

Postać aroganckiego biznesmena z Zachodu, który na fali „gorączki złota” okresu zjednoczenia wykupił za bezcen rzekomo upadające przedsiębiorstwo w Brandenburgii czy Turyngii, dobrze wpisuje się w ten stereotyp. Tak samo jak postać wywyższającego się ponad kolegów z byłej NRD urzędnika z Dolnej Saksonii, który w ramach „bratniej pomocy”, tzn. instytucjonalnego patronatu biurokracji z zachodnich landów, z zasady otrzymywał lepsze stanowiska w tworzonej po 1990 roku administracji pięciu nowych krajów związkowych. Jak łatwo się domyślić, pracownik Treuhand łączył w sobie, przynajmniej według jej czarnej legendy, najgorsze cechy obu stereotypów.

Historia ostatnich trzydziestu lat w Niemczech wschodnich to w ogóle swoisty zbiór stereotypów – „wschodniacy” („Ossis”) to według nich zacofani neonaziści, którzy nie radzą sobie w globalnej rzeczywistości i kierują swoją frustrację w stronę obcych. Skąd my to znamy? Na niewiele zdają się argumenty ekspertów, iż różnice kulturowe między południowymi i północnymi Niemcami są historycznie o wiele większe niż między Wschodem a Zachodem, i że część byłego NRD, głównie wielkomiejskie ośrodki jak Drezno, Lipsk czy Halle radzą sobie lepiej niż niektóre rejony Nadrenii czy Hesji. Notabene, poparcie dla AfD, czyli rzekomy miernik nieprzystosowania się Ossis do rzeczywistości współczesnych Niemiec, w landach zachodnich wcale nie jest dużo niższe. Czy zatem alienacja mieszkańców Saksonii i Meklemburgii to tylko miraż? Po tylu latach dominowania tej narracji trudno jest stwierdzić, co jest przyczyną, a co skutkiem.

NIEMCY W RUINIE

Mimo wszystko wydaje się, że byli enerdowcy naprawdę mają potrzebę odróżniania się od pobratymców z zachodu. Część z nich twierdzi nawet, że mieszkańcom tej części Niemiec mentalnie bliżej do Polski czy Węgier niż do RFN. Inni uważają, że „wschodniacy” mieli tak samo utrudnioną integrację społeczną i ścieżki kariery jak migranci, obcokrajowcy. Dla jeszcze innych nostalgia za „słusznie minionym systemem” jest sposobem wyrażania odrębności biograficznej. W końcu „nie wszystko było złe” za NRD, jak lubi się powtarzać na wschodzie. To ignorancja „zachodniaków” nie pozwala im dojrzeć niektórych zalet starego ustroju, jak powszechny dostęp do żłobków i przedszkoli.

Wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego i odbywające się równolegle w niektórych landach wybory komunalne zdają się tę przepaść potwierdzać. Powyborcza mapa preferencji politycznych zabarwiła się tam na niebiesko – AfD (niebieski to kolor tej partii) triumfowała w większości powiatów południowo-wschodnich Niemiec, szczególnie przy granicy z Polską i Czechami. Znowu pojawiły się komentarze o braku akceptacji dla ładu demokratycznego, o spowodowanej historią podatności na populizm, o braku zrozumienia między obiema częściami Niemiec.

Czy zatem należy więcej rozmawiać, wykazać więcej zrozumienia wobec traumy transformacyjnej, czy jeszcze więcej inwestować, by podnieść z upadku „Niemcy w ruinie”? Wydaje się, że nie ma prostych odpowiedzi na te pytania, tym bardziej że socjologowie twierdzą, że na Alternatywę dla Niemiec niekoniecznie głosują przegrani. Tak jak i w Polsce powodem jest raczej mieszanka argumentów ekonomicznych i mentalnych – po zjednoczeniu i transformacji zbiednieliśmy, a imigranci dodatkowo zagrażają naszej niestabilnej sytuacji materialnej, więc potrzebujemy kogoś, kto będzie nam mówił, że jesteśmy lepsi, bo jesteśmy Niemcami, ale takimi prawdziwymi, a nie zniewieściałymi hedonistami z dzielnic multikulti Berlina.

KRZYWE ZWIERCIADŁO

Nie wiem, czy trauma „zapomnianej”, wręcz „zdradzonej rewolucji”, rzeczywiście w tak dużym stopniu rzutuje na dzisiejszą tożsamość Niemców ze wschodu. Być może gdyby zjednoczone państwo niemieckie w większym stopniu uwzględniło postulaty byłych obywateli NRD, akceptacja dla niego byłaby większa. Wydaje się jednak, że poczucie krzywdy potransformacyjnej, rzeczywisty upadek ekonomiczny i demograficzny rejonów peryferyjnych i wypływająca z tego chęć odegrania się na „tych na górze” upodabniają losy części obywateli byłego NRD do historii części społeczeństwa polskiego i innych państw byłego bloku wschodniego. Mimo wszystkich różnic strukturalnych wynikających z jedynego w swoim rodzaju zjednoczenia z bogatszą częścią Niemiec, uwydatniają się także liczne podobieństwa. I w dość zdumiewający sposób podobieństwa te manifestują się przy urnie wyborczej.

AfD nie jest może bliźniakiem PiS-u albo Fideszu, ale motywacje ich wyborców wydają się po części podobne. W ten sposób Niemcy wschodnie stają się swoistym krzywym zwierciadłem dla niemieckiej opinii publicznej. Zdają się sugerować, że gdyby samodzielne NRD istniało do dziś i przeszło podobny proces transformacji jak państwa sąsiedzkie na wschodzie, zapewne pod względem nastrojów społecznych przypominałoby dziś Polskę, Węgry czy Czechy. Jest w tym nawet rodzaj pociechy – oto Niemcy AD 2019 patrzą na Saksonię i widzą, że niezrozumiałe z pozoru wybory polityczne Polaków nagle stają się częścią pewnej układanki, jaką oglądają na własnym podwórku. Jeśli więc receptą na alienację „wschodniaków” w państwie niemieckim ma być większe zrozumienie i uznanie dla ich dorobku, to może te środki zastosuje się także wobec sąsiadów zza Odry. Bliskość zobowiązuje.

Mateusz J. Hartwich
Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku „Odra”


Zdjęcie główne: Graffiti na murze berlińskim, 2015, Fot. Flickr/Nathan Laurell, licencja Creative Commons

Reklama