To bardzo szkodliwe wypowiedzi, także dlatego, że takimi wypowiedziami premier pozbawia powagi zarówno siebie, jak i gabinet, którym kieruje – tak Leszek Miller, były premier, obecnie eurodeputowany, ocenia wypowiedzi premiera Morawieckiego dla „Financial Times”. I dodaje: – Po tym, co ostatnio wyprawia pan Morawiecki, jak sądzę u większości europejskich przywódców rodzi się przekonanie, że w Polsce rządzi jakaś komediowa trupa, od której na wszelki wypadek trzeba się trzymać jak najdalej, bo trudno z nimi poważnie politykować, porozumiewać się i podejmować jakieś decyzje. Te ostatnie wyskoki Morawieckiego to już krzyżówka Pinokia z baronem Munchausenem

JUSTYNA KOĆ: Przedziwny wywiad ukazał się w niedzielę w „Financial Times”, w którym premier mówi między innymi, że „Komisja Europejska przystawia Polsce pistolet do głowy” i że jeśli Bruksela faktycznie zablokuje pomoc finansową dla Polski, to będzie to równoznaczne z rozpoczęciem „trzeciej wojny światowej”. 

LESZEK MILLER: To bardzo szkodliwe wypowiedzi, także dlatego, że takimi wypowiedziami premier pozbawia powagi zarówno siebie, jak i gabinet, którym kieruje. Po tym, co ostatnio wyprawia pan Morawiecki, jak sądzę u większości europejskich przywódców rodzi się przekonanie, że w Polsce rządzi jakaś komediowa trupa, od której na wszelki wypadek trzeba się trzymać jak najdalej, bo trudno z nimi poważnie politykować, porozumiewać się i podejmować jakieś decyzje. Te ostatnie wyskoki Morawieckiego to już krzyżówka Pinokia z baronem Munchausenem.

Rozumiem, że Morawiecki jest tak niepewny swojego stanowiska, tak drży o to, aby pewnego dnia nie dowiedział się od pana Kaczyńskiego, swojego zwierzchnika, że zużył się i nie może być premierem,

że jest w takiej panice i histerii, że jest gotów powiedzieć wszystko, licząc, że trafi w gust prezesa. Niestety to nie licuje z szefem rządu państwa prawie czterdziestomilionowego, członka UE i NATO, to nie jest zabawa w piaskownicy, tylko poważna sytuacja, do której trzeba mieć poważne odniesienia. Trudno komentować to bez jakiegoś poruszenia i patrzeć bez rosnącego zdumienia.

Reklama

Jakie karty ma premier Morawiecki, skoro tak wysoko i mocno gra, a jakie KE?
Premier nie ma sinych kart dlatego, że silne karty w tej rozgrywce ma ten, który trzyma portfel, a ten jest poza zasięgiem pana Morawieckiego. On liczy, że koledzy premierzy, którzy obradują w ramach Rady Europejskiej, nie będą chcieli podejmować radykalnych decyzji i będą chcieli grać na czas, będą ciągle opowiadać o konieczności porozumiewania się, że wszystko się rozmyje, a on będzie mógł triumfalnie powiedzieć, że to dzięki jego strategii. Rzeczywiście

mamy przedziwną sytuację,

bo na posiedzeniu PE pani von der Leyen była bardzo stanowcza i używała sformułowań typu, że orzeczenie polskiego TK jest jak niczym przyłożenie siekiery do korzeni UE, już nie mówiąc o rezolucji, w której znajdują się bardzo zdecydowane stwierdzenia. Wyglądało na to, że postulat zawarty w rezolucji PE, który mówi, że KE powinna skorzystać z mechanizmu warunkowości budżetowej, zostanie potraktowany przez Komisję poważnie. Tymczasem dwa dni później widzimy panią von der Leyen, która mówi, że nie ma mowy o użyciu mechanizmu warunkowości budżetowej, że trzeba poczekać na stanowisko TSUE itd.

Takie kręcenie nic nie da i nie dziwię się, ze pan David Sassoli, szef PE, parę dni temu poinformował, że kieruje do służb prawnych wniosek w sprawie bezczynności KE. To również będzie wypadek bez precedensu, że PE skieruje do TSUE taki wniosek. Następnym krokiem jest już tylko wniosek o wotum nieufności w stosunku do Komisji, czego też nie należy wykluczać. PE jest stawiany w bardzo niekomfortowej sytuacji, bo przyjmuje odpowiednie rezolucje, słyszy, co mówi pani von der Leyen, potem przychodzi posiedzenie Rady Europejskiej i w tym samym dniu, kiedy z Brukseli płyną uspokajające oświadczenia, sędzia Ferek z Krakowa zostaje zawieszony za to, że stosuje prawo UE.

Zderzenie tych dwóch sytuacji musi doprowadzać do pytania, co się dzieje tak naprawdę w Brukseli na linii podstawowych władz UE, bo widzimy różne intencje autorstwa władz UE.

Pan jak to ocenia, co się dzieje, będąc na miejscu?
Najbardziej stanowczy jest PE, bo to jedyne ciało w UE pochodzące z demokratycznych wyborów i parlamentarzyści przebywając w swoich krajach słyszą głos swoich obywateli, którzy mówią jasno, że nie można przekazywać pieniędzy niedemokratycznym reżimom, kiedy nie jesteśmy pewni, co się z nimi stanie. Nie możemy przekazywać pieniędzy, kiedy kraj odmawia udziału w prokuraturze europejskiej i nie ma gwarancji, że ma niezawisłe sądy, tylko podległe czynnikowi politycznemu. Na drugim biegunie jest Rada Europejska, czyli szefowie rządów, którzy niespecjalnie przejmują się Polską, zatem zwarcie jest nieuniknione. Zresztą podczas debaty w PE padały głosy, dlaczego mamy do TSUE występować tylko przeciwko KE, dlaczego nie przeciwko Radzie.

To realny scenariusz?
Jeżeli tak dalej pójdzie, to radykalizm PE będzie narastał.

Posłowie będą czuć się coraz bardziej nieswojo; odbywają się sesje, dyskusje, PE wypracowuje jakieś stanowiska, a potem nic się nie dzieje.

Czy w takim razie mamy szanse na środki z KPO?
Wszystko zależy od KE, bo ona dysponuje tymi środkami, a płyną sprzeczne sygnały. Słychać, że sprawa jest przesądzona i środków nie będzie, dopóki nie zostaną spełnione warunki, o których mówiła von der Leyen, czyli że Polska musi przywrócić niezależne sądownictwo, zlikwidować Izbę Dyscyplinarną i przywrócić zwolnionych sędziów do pracy. Wtedy pieniądze mogą zostać odblokowane. Na razie żaden z tych trzech czynników nie został spełniony.

Pytanie, czyje stanowisko wygra, czy twarde PE, czy Rady Europejskiej.
Ursula von der Leyen powiedziała to na forum PE, więc jeżeli teraz okazałoby się, że wystąpi przeciwko własnym słowom, to będzie miała kłopoty, tym bardziej, że miejmy nadzieję, że w Berlinie zainstaluje się socjaldemokratyczny rząd i nie będzie już pani Merkel, która będzie trzymała parasol ochronny nad koleżanką.

Podobnie jak nad rządem w Warszawie?
Oczywiście, że tak.

To ciekawy paradoks, że Niemcy i Merkel byli wielokrotnie atakowani przez PiS i przez podległe mu media, a jednocześnie to właśnie Merkel jest największą obrończynią rządu Morawieckiego.

Parę dni wcześniej premier spotkał się m.in. z panią Marine Le Pen, co pan Zybertowicz, doradca prezydenta Dudy, skomentował: bardzo dobrze, że premier spotyka się ze wszystkimi. Dla wielu to był jednak niepokojący sygnał. Pan spotkałby się z panią Le Pen na miejscu premiera?
Zwróćmy uwagę na kontekst i miejsce. Otóż najpierw pan Morawiecki spotkał się z panem prezydentem Macronem, żeby zabiegać o poparcie dla swoich pomysłów, a potem z jego główną rywalką, panią Le Pen, która w dodatku nie ukrywa, że  rozbicie UE jest jej celem. To skrajny nieprofesjonalizm.

Oczywiście to, że politycy się spotykają, nie jest niczym dziwnym i szczególnym, ale musi być do tego dostosowane czas i miejsce i te dwa spotkania nie powinny się odbyć w tym czasie i miejscu.

W aferze mailowej mamy pierwsze nagranie, gdzie minister Dworczyk dyktuje depeszę PAP. To uwiarygadnia ujawnione już maile?
Używanie takiego straszaka, że jeżeli ktoś powołuje się na te maile, to działa na rzecz Rosji, to usiłowanie zablokowania dyskusji na ten temat. Oczywiście nie ma się co tym przejmować i trzeba mówić, że wszystko wskazuje na to, że te wiadomości są prawdziwe. My wiemy doskonale, że media podporządkowane rządowi i władzy są na sznurku i na pasku, choć co innego się domyślać, a co innego wiedzieć.

Pan Dworczyk dostarcza dowodów, bo skoro dyktuje się PAP, co ma napisać, pewnie tak samo dyktuje się innym mediom, jak telewizji publicznej i Polskiemu Radiu.

Jak pan był premierem, to takie rzeczy się działy?
Proszę pani, gdyby się działy, to bym został przejechany żelaznym walcem i rozszarpany przez media, zaczynając od „Gazety Wyborczej”, kończąc na prawicowych mediach, które wówczas istniały. Nikomu wtedy nawet do głowy nie przychodziły takie rzeczy. Przypominają mi się w tym kontekście rozmowy z ówczesnym dyrektorem telewizji, panem Kwiatkowskim, który mówił, że telewizja publiczna musi utrzymywać równy dystans do rządzących i do opozycji. Dziś brzmi to zupełnie jak opowieść z innej planety.

Widział pan ostatnią okładkę tygodnika braci Karnowskich?
Tak, widziałem: Biedroń, ja, choć na pierwszym planie jest oczywiście pan Sikorski, wszystko okraszone podpisem „zdrajcy”. To nie pierwszy raz, bo pamiętam, jak niedawno głosowaliśmy tak jak trzeba, czyli zgodnie z przekonaniem, a nie zgodnie z oczekiwaniami rządu, to już wtedy zostaliśmy wymienieni jako zdrajcy. Trudno, niezależnie od tego, jak będą nas nazywać, będziemy robić to, co uważamy za stosowne.

My nie działamy przeciwko Polsce, tylko przeciwko sposobami rządzenia Polską.

Jak ocenia pan projekt Nowej Lewicy z połączenia SLD i Wiosny? Wydawało się, że na lewicy będzie przewrót, ale po usunięciu „rewolucjonisty” Andrzeja Rozenka bunt upadł.
Podtrzymam opinię, że utworzenie tego tworu jest końcem demokratycznej lewicy w Polsce, która miała 30-letnią tradycję. Takim wręcz wstrząsającym przykładem na to jest głosowanie na przewodniczących na tzw. kongresie, gdzie człowiek, który chciał startować jako rywal Czarzastego, został najpierw wyniesiony z sali przez służby porządkowe, a potem została wezwana policja, aby nie mógł wejść na salę i przedstawić swoją kandydaturę. To są rzeczy, które dla mnie, osoby, która przeżyła dziesiątki tego typu kongresów, są tak niesłychane, że brakuje mi słów. Czarzasty wprowadził nowy system wyborów polegający na tym, że jak zgłasza się rywal, to najpierw jest wynoszony ze sceny, a potem przywołuje się policję. Zdaje się, że takich metod to jeszcze w żadnej partii nie było.

Nie ma dziś w Polsce lewicy, która zasługuje na to miano.

Publicysta Rafał Woś twierdzi, że przyszłość należy do koalicji PiS z Lewicą.
To jest bardzo możliwe, bo kiedy była niedawno w Sejmie debata nad pierwszym czytaniem ustawy budżetowej, to spośród opozycyjnych ugrupować tylko Lewica nie poparła wniosku o odrzucenie ustawy budżetowej w pierwszym czytaniu. Cała opozycja głosowała za odrzuceniem, tak jak zawsze się robi, ponieważ pierwsze czytanie ustawy budżetowej i głosowanie w tej sprawie zawsze ma kontekst polityczny. Każda opozycja stara się odrzucić budżet w pierwszym czytaniu, rozumiejąc, że dla sił rządzących to ogromny kłopot. Tu nagle jedno ugrupowanie opozycyjne idzie z PiS-em pod rękę. To tylko kolejny sygnał dla PiS-u, że jakby za dwa lata brakowało im głosów, to może liczyć na Lewicę. Przykre to bardzo.


Zdjęcie główne: Leszek Miller, Fot. Facebook/MillerLeszek

Reklama