Co dla mieszkańców państw w obrębie kultury euroatlantyckiej – u schyłku drugiej dekady XXI wieku – może znaczyć termin kontestacja? Najczęściej kojarzy się ją z jakimś rodzajem oporu, protestu i sprzeciwu, działaniem politycznie zaangażowanym. A jak zmieni się nasze pojęcie tego zjawiska, gdy włączymy je do rozważań dotyczących kontemplacji? – pisze Krzysztof Lindstedt

Wszystko, co robimy, to podróżowanie bez ruchu
Jamiroquai

KONTESTACJA A KONDYCJA PONOWOCZESNA

Czy dziś, ponad pół wieku po 1968 roku, jesteśmy w stanie myśleć o kontestacji, która przekraczałaby ramy politycznych sporów? Kontestację łączy się zwykle z kwestionowaniem zastanego porządku, z dyskursem, w którym na plan pierwszy wysuwają się słowa: „alternatywa”, „emancypacja” i „zmiana”. Przypisuje się ją – mniej lub bardziej świadomie – przede wszystkim kulturowej i politycznej lewicy. Czy słusznie? Oczywiście, jesteśmy w stanie wskazać przykłady z historii – od francuskiej rewolucji po protesty studentów w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku – które to potwierdzają. W schematycznym ujęciu to właśnie lewica kontestuje autorytety, tradycje, przypisane z góry role społeczne itp., prawica zaś reprezentuje – zdaniem przedstawicieli lewicy, a niekiedy także w swoim mniemaniu – to, co kontestowane. Czy jednak sama niczego nie kontestuje? Czy nie buntuje się wobec porządku, który zastaje? Czy nie podważa tego, co ustalone czy narzucone?

Proponuję następującą odpowiedź: grając rolę reprezentanta tego, co kontestowane, prawica prowadzi jednocześnie działalność, którą można określić jako kontestatorską i opisać takimi słowami, jak: alternatywa (np. wobec idei popularnych na lewicy), emancypacja (wyzwolenie od pewnych praktyk) oraz zmiana (tych praktyk na pożądane).

Czy wynika z tego, że kontestacja pozwala się sprowadzić do konkretnych działań politycznych lub do sprzeciwu przedstawicieli jakiejś opcji ideowej wobec praktyk ich adwersarzy? A może – przeciwnie – jest raczej czymś uniwersalnym, co byłoby w stanie łączyć, a nie dzielić? Prawdopodobnie w sytuacji kryzysu i silnych – zmieniających percepcję, kształtujących emocje – podziałów trudniej dostrzec jej powszechny charakter. W każdym razie pogląd mówiący o tym, iż kontestacja jest ważnym elementem tożsamości ponowoczesnej, warto potraktować, przynajmniej przez chwilę, jako prawdziwy.

Reklama

W epoce współczesnej trzeba się zwykle bardzo postarać – wzmacniając pewne zachowania i sprzeciwiając się innym, tworząc nowe „rytuały” i marginalizując stare – zarówno wtedy, gdy pragnie się coś w sobie bądź wokół siebie zmienić, jak też w sytuacji, w której oczekuje się zachowania tego, co ocenia się jako zachowania godne. Wydaje się zatem, że człowiek jest kontestatorem nie tylko wówczas, kiedy myśli o sobie w taki właśnie sposób lub kiedy jest tak postrzegany przez innych, obojętnie: przeciwników czy sprzymierzeńców. Jest nim nie wtedy, gdy wychodzi na – realne lub metaforyczne, pełne niebezpieczeństw bądź komfortowe – barykady i z ich perspektywy głosi taką czy inną wizję społecznej zmiany.

Człowiek ponowoczesny jest raczej „etatowym” kontestatorem, a kontestacja przedstawia się jako jeden ze sposobów tworzenia jego podmiotowości – na dobre i na złe.

Codzienność składa się z licznych drobnych buntów, czasem niezauważanych, kiedy indziej bagatelizowanych, ale równocześnie kształtujących charakter i wyznaczających kierunek, w którym się idzie. Odrzuca się dotychczasowy sposób bycia i myślenia, sprzeciwia temu, co zastane (przykładów jest wiele, od niewielkich zmian w diecie, przez wejście na drogę większej świadomości ekologicznej, aż po nieposłuszeństwo obywatelskie). Małe „rewolucje” i skromne „przewroty”, niezależnie od tego, w jaki sposób są uzasadniane, zajmują ważne miejsce zarówno w sferze publicznej (w której są powiązane m.in. z całożyciową edukacją, częstymi zmianami zatrudnienia i głoszonych przekonań), jak też prywatnej (w której mogą towarzyszyć przeprowadzkom, rozstaniom, zawieraniu nowych znajomości w realu bądź w sieci). Łączą się one ściśle z nieustannym redefiniowaniem siebie, modyfikowaniem swojej tożsamości. Nawet mając świadomość uwikłania tych zjawisk w politykę oraz bieżące – lokalne i globalne – konflikty, nietrudno zauważyć, że jest w nich coś uniwersalnego, niepozwalającego się łatwo zaszufladkować, przypisać tylko tym, którzy mają inne zdanie lub wychowali się w innym środowisku. To szczególny modus ludzkiego zachowania. Bez wątpienia, nie tylko łatwiej zauważalny, ale rzeczywiście bardziej istotny dla ludzi żyjących w ponowoczesności niż dla mieszkańców poprzednich epok.

Warto dodać, że przedstawianie kontestacji jako zjawiska powszechnie spotykanego, charakterystycznego nie tylko dla nielicznych jednostek bądź grup społecznych, nie musi oznaczać ucieczki od polityki.

raktowanie kontestacji jako czegoś istotnego dla kondycji ponowoczesnej może nawet pozwolić lepiej rozumieć aktualne fenomeny polityczne i społeczne. Tak czy inaczej, interpretacja powyższa powinna w dużej mierze ułatwić, z jednej strony, odczytanie znaczenia tego zjawiska w świecie współczesnym, z drugiej strony – umieszczenie go w perspektywie rozważań dotyczących kontemplacji.

PRZEBUDZENIE: ZE SNU W KONTEMPLACJĘ

O różnych przejawach kontestacji pisano wiele. Istnieją książki historyczne dotyczące wszystkich rewolucji politycznych. Prace naukowe o wielkich kontestatorach – takich jak Sokrates, Luter i Gandhi – są dostępne w bibliotekach, również cyfrowych. Można się z nich dowiedzieć, z jakimi przeciwnościami zmagali się dawni buntownicy. Są oni częścią historii (lub Historii – jeśli przejąć się filozofią dziejów), a człowiek współczesny myśli nierzadko – czy słusznie, to inna sprawa – że ich działania łatwo poddają się analizie i ocenie. Czasami, kiedy jest w dobrym nastroju, wierzy nawet, że ich rozumie. Do teraźniejszości brakuje mu jednak dystansu.

Przeciw czemu warto się obecnie buntować? Przedstawiciele rozmaitych opcji światopoglądowych mają na to pytanie swoje, często wzajemnie sprzeczne odpowiedzi.

Jedną z nowszych książek, której treść łączy się z problematyką kontestacji, jest przełożona u nas w 2015 roku 24/7. Późny kapitalizm i koniec snu. Jej autor to Jonathan Crary. Amerykański badacz rysuje przed czytelnikami obraz ponowoczesności jako epoki, w której ideałem stała się intensywna, nieprzerwana aktywność. Jego zdaniem, działające przez dwadzieścia cztery godziny i siedem dni w tygodniu (24/7) rynki z całą ich globalną infrastrukturą nieustającej pracy i konsumpcji istnieją już od pewnego czasu, ale obecnie człowiek zmuszany jest do wchodzenia z nimi w coraz głębszy związek. Jego życiem ma rządzić logika wydajności. Tylko ona ma organizować mu czas, również ten spędzany poza miejscem pracy, mówiąc językiem Habermasa: czas świata życia. Prymat tej logiki odczytuje się niekiedy jako znak postępu, ale można ją zinterpretować – i chyba w tym kierunku prowadzi odbiorcę Crary – także jako znak upadku kultury euroatlantyckiej. Ludzie mają być zawsze „włączeni”, ale nie tak, jak życzyliby sobie zwolennicy społecznej inkluzji. Muszą stać się integralną częścią światowego rynku, który jest non stop w ruchu, nigdy nie ma wolnego. Aktywny uczestnik procesów ekonomicznych charakterystycznych dla późnego kapitalizmu – idealny pracownik i doskonały konsument – to ktoś mobilny, zawsze dyspozycyjny, nieustannie gotowy na podejmowanie nowych wyzwań, czyli ktoś, kto… nigdy nie śpi.

Amerykański intelektualista pisze w tym kontekście o badaniach nad ptakami, które potrafią długo obywać się bez snu. Jego zdaniem, system ekonomiczny zmierza do tego, aby ci, którzy w nim uczestniczą, upodobnili się pod tym względem do tych stworzeń.

Czy w takim razie sen może być rozumiany jako – pozornie nietypowy, choć przecież charakterystyczny dla wszystkich – przejaw kontestacji, sprzeciw wobec dominującego systemu ekonomicznego? Może trzeba zacząć bronić snu jako jednego z ostatnich przyczółków naszej niezależności? Jest dyskusyjne, czy coś tak bardzo uwarunkowanego fizjologicznie może rzeczywiście stać się jej zarzewiem. Czym miałoby to zresztą zaowocować? Spaniem do południa zamiast prowadzenia tradycyjnej (cokolwiek to znaczy) działalności kwestionującej status quo? Powie ktoś: to już było i się skompromitowało… Zanim jednak pochopnie zakwestionuje się postrzeganie snu jako przejawu kontestacji, warto się zastanowić, czy jego afirmacja nie pozwala aby inaczej spojrzeć na – często męczące – zmagania ze współczesnością. Niewątpliwie bywa ona jak gdyby senna w niekoniecznie dobrym tego słowa znaczeniu, to znaczy hipnotyczna, czasem wręcz narkotyczna, pulsująca niespokojnie (wołające o metafizyczny sens: głośne rytmy dyskotek, nigdy niegasnące światła wielkich miast, wielokrotnie powtarzane, brzmiące jak mantra, hasła reklam i medialnych rozmów).

Epoka ta tumani nie tylko – jak Hegel w krytycznym ujęciu Poppera – akademicką młodzież, lecz niemal wszystkich jej mieszkańców, a ponadto, w niektórych swoich wariantach jest wprost… koszmarna.

Chodzi jednak o coś innego. Mianowicie afirmację snu warto zinterpretować nie tylko jako uznanie dla tej „czynności”, ale – ogólniej rzecz biorąc – jako dowartościowanie intymności (najczęściej śpi się w domach, w przestrzeni niepublicznej), względnej niezależności od porządku społecznego (jedynie w systemach totalitarnych ingerencja władzy politycznej w sen obywateli jest bezpośrednia i łączy się z przemocą), wyobraźni oraz inteligencji (wiele tekstów kultury wzięło się zapewne z rozmarzenia, a może nawet wprost przyśniło się ich twórcom).

Kiedy nazwie się sen przejawem kontestacji, może trzeba również powiedzieć, że – analogicznie – jej znakiem jest także szacunek dla tego, co osobiste (oraz towarzyszący mu sprzeciw wobec ekshibicjonizmu), promocja indywidualizmu (jako przeciwieństwa rozmaitych systemów zniewolenia) oraz sprzyjanie rozwojowi zdolności artystycznych. Jak jednak stawić opór choćby ekshibicjonizmowi, który panuje od Bałtyku do Tatr, i od Paryża po Nowy Jork? Czy ludzie, którzy polubili wypełnianie publicznej przestrzeni swoimi sekretami, polubią w przyszłości, dalekiej lub bliskiej, odgórne (wprowadzane przez jakąś władzę) ograniczenia ich snu? Ktoś powie, że to całkiem co innego, i będzie przekonywać, iż mieszkańcy ponowoczesności mają więcej wolnego czasu (z którego korzystają zgodnie z własnym uznaniem) niż ich dziadkowie, i że krytycy społeczni przesadzają, zwłaszcza kiedy bawią się we wróżkę. Możliwe, że faktycznie nie warto się przejmować, ale czy na pewno?

Bezsenność zdaje się czymś więcej niż tylko problemem nielicznych jednostek. Czy pokazuje kierunek, w którym zmierza cywilizacja? Jeśli tak, jaka metafizyka będzie korespondować z pozostawaniem „włączonym”?

Mnie w każdym razie idea z książki 24/7 zachęciła do postawienia następującego pytania: co jest podobne do snu, ale przekracza niektóre jego ograniczenia w roli przejawu kontestacji? Odpowiedź brzmi: kontemplacja. Inspirując się wizją, jaką zaproponował Crary, ale jednocześnie interpretując ją krytycznie, proponuję następujące myśli. Po pierwsze, do nieustannej aktywności i bycia dyspozycyjnym nie zmusza wcale tylko kapitalizm – bez znaczenia, wczesny czy późny. Zachęca do nich, wychwalając je, szeroko pojmowana, niełatwa do interpretacji, a tym bardziej do poddania jednoznacznej ocenie,  p o n o w o c z e s n o ś ć. Zachęta ta jest kierowana do wszystkich, w tym m.in. kapitalistów, socjalistów, zwolenników trzeciej drogi, liberałów oraz wielbicieli tego, co znajduje się na peryferiach. Po drugie, ucieczką od imperatywu nieustannej aktywności może być oczywiście sen, zwłaszcza głęboki i spokojny, wypełniony poruszającymi wyobraźnię marzeniami, ale – moim zdaniem – warto podyskutować o czymś, co jest mniej fizjologiczne, mniej „naturalne”, ściślej zaś związane z refleksyjnością, wyborami, których na co dzień się dokonuje. Po trzecie, trudno nie odnieść wrażenia, że na temat kontemplacji, zwłaszcza w kontekście życia społecznego i ekonomii, mówi się bardzo niewiele. Warto przynajmniej spróbować to zmienić.

Przechodząc do dalszych rozważań, oto jeszcze krótka odpowiedź na charakterystyczne dla niektórych sposobów argumentowania pytanie. Czy afirmacja kontemplacji, zwłaszcza jako element diagnozy współczesnej epoki, nie łączy się aby z uznaniem hierarchicznego, statycznego porządku społecznego za właściwy? Może kontemplacja pasuje bardziej do Starożytnych Aten niż do współczesnych, rozświetlonych neonami miast? Myślę, że potrzeba kontemplacji w demokratycznych społeczeństwach jest aż nazbyt odczuwalna. Co więcej, jestem przekonany, że jak najpełniejsze dowartościowanie jej, także jako przejawu kontestacji, może harmonizować z szacunkiem dla praw obywatelskich oraz zasad, na których opierają się współczesne demokracje.

Alternatywna koncepcja mobilności

Podróżowanie bez ruchu (ang. Travelling Without Moving, słowa nawiązujące m.in. do filmu Diuna) – tak zatytułował swoją płytę z 1996 roku Jamiroquai (artysta tworzący łatwo wpadające w ucho dźwięki z pogranicza muzyki pop, disco i funky). Metafora ta jest raczej mało nowatorska, ale daje do myślenia, zwłaszcza w kontekście prowadzonych tu rozważań.

Poza tym, warto czasem pomyśleć: czy naprawdę zna się to, co rzekomo „dobrze znane”, „wyświechtane”, „starej daty”? Może to, co wydaje się banalne, kryje w sobie źródło owocujących idei?

Na okładce albumu znajduje się grafika przypominająca stylistycznie logo Ferrari. Przedstawia artystę w charakterystycznym indiańskim nakryciu głowy. Czy podróżować bez ruchu możemy tylko w szybkim samochodzie? Czy jesteśmy w stanie przekształcać rzeczywistość wokół nas, tak jak muzyk na okładce swojej płyty, i w ten sposób (i)grać z ponowoczesnością? A jeśli to ona (i)gra z nami? Tak czy inaczej, trudno nie zauważyć, że świat współczesny śpiewa pieśń na cześć mobilności. „Bycie w ciągłym ruchu” jest od wielu dekad rekomendowane tak nachalnie, że już samo to może budzić wątpliwości w stosunku do niego. Jest stale na ustach ludzi reprezentujących różne opcje światopoglądowe. Weszło do języka potocznego, poezji i literatury, pisze się o nim opracowania naukowe. „Trzeba być mobilnym!” – głosi, w zależności od sytuacji: czułym szeptem lub przez wielki megafon, jakiś tajemniczy, bezosobowy podmiot. Kto właściwie? To jakby zapytać: kim jesteś, Ty, którą niektórzy nazywają ponowoczesnością? Nie przekonuje mnie odpowiedź: wszystkiemu winne są korporacje! We „wzniosłym imperatywie mobilności” przyczaiła się niewyartykułowana, prawdopodobnie częściowo pozadyskursywna metafizyka, która przekracza ramy rozmowy dotyczącej tego, który system ekonomiczny jest najlepszy lub który styl życia bardziej sprzyja ludzkiej pomyślności. Nie sposób sobie z tym imperatywem radzić, nie przeciwstawiając mu alternatywnej metafizyki.

Może nie warto bać się patosu tego twierdzenia: kontestacja następnych dekad XXI wieku albo będzie ukierunkowana na osłabienie oddziaływania imperatywu mobilności, albo jej w ogóle nie będzie.

Alternatywna koncepcja mobilności łączy się z praktyką kontemplacji, którą pojmuję jako integralną część życia współczesnego człowieka, niezarezerwowaną dla mnichów i ascetów, lecz odpowiednią dla i wręcz pożądaną przez mieszkańców wielkich metropolii, ludzi pracujących na co dzień w usługach, oddychających swobodnie atmosferą charakterystyczną dla świata nowych mediów i technologii. Jest to „aktywność” oparta na umiejętności bezinteresownego, dłuższego zatrzymania się przy czymś, zapatrzenia i/lub zasłuchania. Podróżowanie bez ruchu to w tym kontekście podziwianie „krajobrazu”, którym może być idea, tekst kultury, dopiero co odkryta prawda, jakieś uczucie lub zaobserwowane zjawisko. Podróżowanie, za które nie trzeba płacić, ale do którego określenie all-inclusive pasuje idealnie, ponieważ „droga”, o której mowa, zawiera w sobie wszystko, co najważniejsze, a odnalezienie się na niej może okazać się bezcenne. Podróżowanie, które – trochę jak omawiany wcześniej sen, lecz jednak nieco inaczej, bo z uwzględnieniem refleksyjności – łączy się z intymnością (kontemplując, człowiek jest skupiony w sobie, przebywa sam na sam ze sobą), wyobraźnią (podziwiany „krajobraz” może stać się punktem wyjścia dla nowych idei) oraz inteligencją (nawiązując do problematyki różnych rodzajów inteligencji, warto dyskutować o inteligencji kontemplacyjnej, która – zamiast przeskakiwać szybko z obiektu na obiekt – kieruje się, jak gdyby bardziej zgodnie z etymologią, do środka, w głąb danego zjawiska).

Podróżowanie bez ruchu to realna alternatywa dla aktywności konsumenckiej oraz przeciwieństwo dyspozycyjności. Człowiek oddany tej praktyce niczego nie połyka, ale raczej, pełen szacunku i swoistej łagodności, pozwala trwać temu, co go zafascynowało. Zapatrzony i/lub zasłuchany, nie zmienia co chwila obiektu kontemplacji. Rozumie, że zmiana dla zmiany nie jest wcale dobra. Wybiera wierność temu, co kontemplowane, często także wtedy, gdy jest to coś zwyczajnego (wielokrotnie czytana książka spoza oficjalnego kanonu, szczególnie lubiany widok, idea, wokół której warto chodzić na palcach, choćby dlatego że jest własna, a o to dziś trudno). Człowiek aktualnie podróżujący bez ruchu nie jest gotowy do podejmowania nowych wyzwań, ponieważ zatrzymał się na dłużej przy jednym z nich. To wcale nie oznacza zawężenia horyzontu. Przeciwnie, wydaje się, że dopiero taka aktywność naprawdę horyzont poszerza, umożliwia bowiem dokładne odczytanie i zrozumienie danego zjawiska, nie rozprasza doświadczenia nieustannym poszukiwaniem „nowości”.

Koncepcja ta jest niepopularna i dość trudna w realizacji, co – moim zdaniem – tylko dodaje jej uroku. Komunikacja społeczna opiera się dziś, niestety, na czymś dokładnie przeciwnym. Ludzie pozwalają się nieść fali nadmiaru obrazów, dźwięków i słów (raczej w tej kolejności), co nie sprzyja podróżowaniu bez ruchu, blokuje zdolność do kontemplacji, a czasem nawet samą myśl o niej.

Może dlatego tak wiele nieokreślonego niepokoju jest w mediach elektronicznych? Czy musi tak być? Czy kiedyś będzie inaczej? Optymizm w tej sprawie dość trudno odróżnić od dziecięcej naiwności. Jednocześnie, wydaje się, że niczego tak bardzo dziś nie potrzeba jak tego właśnie optymizmu.

Czy zatem warto być mobilnym? Owszem warto, ale dlaczego nie w zarysowanym tu znaczeniu? Podróżowanie bez ruchu, kontemplacja jako nowa wersja mobilności, może stać się co najmniej interesującym przejawem kontestacji XXI wieku. Czy jednak pozwoli stanowczo sprzeciwić się światu, który – ogłupiając swoich mieszkańców kalejdoskopem informacji i lęków – zachęca do tego, aby się przy niczym nie zatrzymać, niczego na serio nie przeczytać, uważnie nie wysłuchać, nie nasycić własną refleksją, nie uczynić bliskim? Czy zachęci do buntu wobec rzeczywistości, w której wycieczki do „egzotycznych” miejsc zastępują rzetelne poznawanie innych kultur oraz dialog z ich przedstawicielami? Czy stanie się realną alternatywą dla tych sposobów spędzania czasu, które rzekomo oparte są na afirmacji życia duchowego, a tak naprawdę bywają jedynie weekendową odskocznią od monotonnego rytmu pracy (niekiedy prawie całkowicie uniemożliwiającej doświadczenie sensu) charakterystycznego dla dni powszednich? O emancypacji i zmianie społecznej powiedziano w kulturze euroatlantyckiej już chyba wszystko.

Ale może tak się tylko zdaje? Warto mieć nadzieję, iż zawsze jest coś nowego do powiedzenia, i że w aktywności nazwanej podróżowaniem bez ruchu, w bezinteresownie praktykowanej kontemplacji pozwoli się odkryć emancypacyjny impuls, mały krok w stronę ucieczki z dowolności, szansa na zmianę świata i nas samych.

Krzysztof Lindstedt
Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku “Odra”


Zdjęcie główne: Marc Chagall La Revolution, 1937

Reklama