„Przez całe życie kręcę jeden film”, mawia mój przyjaciel reżyser. Bo życie jest jak film i polityka jest jak film. Dobry, kiepski, komedia, dramat, a czasem horror. Albo mniej lub bardziej wciągający serial. Czasami jest jak „Domek z kart”, czasami jak „Idy marcowe”, a czasami jak… „Ucho Prezesa”. Ale każdy film – i to wpajali mi do głowy na studiach – powinien mieć dwa tzw. punkty zwrotne. Czyli momenty, które nadają fabule nowe tempo, zmieniają jej bieg i sprawiają, że film staje się ciekawszy.

Postanowiłam spojrzeć na rok 2017 w polityce właśnie w taki sposób. Ważnych momentów można oczywiście naliczyć znacznie więcej, ale były też dwa, które dla mnie były właśnie punktami zwrotnymi – dosłownie. Pierwszym były weta prezydenta do tzw. ustaw sądowych, a drugim podpis prezydenta pod tymi ustawami. Pierwszy miał miejsce w lipcu, czyli mniej więcej w jednej czwartej filmu, a drugi – trzymając, przynajmniej niektórych, w napięciu – dopiero pod sam koniec roku, czyli filmu; ale zamiast coś zmienić, cofnął nas do początku, czyli nie zaciekawił i rozczarował.

Scenariusz napięty był do granic możliwości. Głównych bohaterów w tym filmie było dwóch – Jarosław Kaczyński i Andrzej Duda. Spotykali się, wahali, straszyli. Pierwszy grał złego policjanta, drugi starał się dobrego. Tłem tych wydarzeń były tłumy statystów, przechadzających się ulicami polskich miast i krzyczących coś w polskim, ale jakby innym języku. Część scen rozegrała się także w budynkach przy ul. Wiejskiej. Jak ocenić grę głównych aktorów? Czy panowie dobrze grali? Po prostu grali. Bo była to tylko i wyłącznie polityczna gra.

Oglądałam ten film, wiedząc, jak się skończy. Ważniejszy bohater zdominuje tego mniej ważnego, który przez chwilę chciał się poczuć ważniejszy, i tyle. Drugoplanowy aktor (zwany prezydentem) nie zachował się bohatersko, a wręcz przeciwnie. Ktoś rozczarował się jego zachowaniem? Dlaczego? Przecież wiadomo było, jaką gra rolę. Nie ma i nie miał wpływu na scenariusz. Były momenty, w których reżyser (i jeden z aktorów w jednej osobie) pozwolił mu się trochę pobawić, rzucić kilka pięknych zdań, naprężyć muskuły. Ale nie miało to żadnego znaczenia.

Reżyser tego filmu o Polsce jest bezwzględny. Nie dopuszcza żadnych zmian w scenariuszu. A każda taka próba doprowadza go do furii. Umie jednak zapanować nad aktorami. I nad ekipą. Czasami kogoś skarci, ale czasami też pochwali, potrafi też na ostatniej prostej podmienić aktorów. Przecież reżyser może wszystko. Już zapewne ma w szufladzie gotowy scenariusz na kolejny film na 2018 rok. To będzie druga część. Czego możemy się spodziewać? Wszystkiego.

Reklama

Kamila Terpiał


Fot. Pixabay

Reklama