Warstwy ludowe stały się bazą społeczną prawicowego populizmu, ale nie z powodu swojego materialnego upośledzenia, lecz mentalnego nastawienia. Nie tyle dały się przekupić, co przekabacić – pisze Janusz A. Majcherek. To, w co się wierzy, decyduje, jak się postępuje. Jak się na świat zapatrujesz, tak się w nim odnajdujesz. Świadomość kształtuje byt, nie odwrotnie.

Odkąd w Polsce, USA i wielu innych państwach świata twa napór prawicowego populizmu, nie ustaje też spór o etiologię tego zjawiska i metody przeciwdziałania mu. Patronami dwóch najczęściej używanych interpretacji są myśliciele dawno już nieżyjący: Karol Marks i Max Weber. Ale zastosowanie mają też teorie współczesne, zwłaszcza odwołujące się do odkryć genetyki.

Uniwersalne zjawiska wymagają uniwersalnych wyjaśnień

Na początek trzeba odrzucić wszelkie wyjaśnienia koncentrujące się na okolicznościach partykularnych, warunkach życia czy historii konkretnego społeczeństwa, skoro mamy do czynienia ze zjawiskiem uniwersalnym, ponadpartykularnym.

Dlatego za chybione należy uznać np. wskazania na przebieg i skutki transformacji polskiej gospodarki po 1989 r., krzywdy (rzekome czy faktyczne) załóg przekształcanych przedsiębiorstw państwowych czy los pracowników PGR-ów. W USA czy Turcji nie było postkomunistycznej transformacji, a na Węgrzech przebiegała ona inaczej,

Reklama

prawicowy populizm przybiera zaś wszędzie podobną postać i opiera się na podobnych mechanizmach.

Skądinąd to nie regiony o najwyższym niegdyś udziale PGR-ów są obecnie bastionami populistycznej prawicy, lecz Podkarpacie czy Lubelszczyzna, gdzie ich praktycznie nie było. Przeciwnie: tzw. Ziemie Odzyskane, za czasów PRL szczególnie PGR-ami nasycone (ponad 50% gruntów w ich władaniu, ok. 300 tysięcy zatrudnionych), głosują raczej na liberalną PO.

Forsowana przez nie tylko lewicowych komentatorów wykładnia, zgodnie z którą to nieczułe społecznie rządy liberałów wywołały populistyczno-prawicową reakcję, jest błędna z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, populistyczna prawica przejęła władzę na Węgrzech czy Brazylii po długotrwałych rządach lewicy, zwłaszcza w tym drugim kraju bardzo prosocjalnej i często przez lewicowy komentariat za to chwalonej.

Jeśli więc chce się obwiniać PO za utorowanie drogi do władzy PiS, to trzeba Lulę obarczać winą za dojście do władzy Bolsonaro, a Obamę za przejęcie prezydentury przez Trumpa.

Po drugie, wyjaśnienia wymaga, dlaczego nigdzie warstwy ludowe, sfrustrowane rzekomo generowanym przez liberalny kapitalizm materialnym upośledzeniem, nie zwracają się o reprezentację i wsparcie do lewicy, która im ochoczo je oferuje. Przeciwnie: lewica przeżywa niemal wszędzie głęboki kryzys społecznego poparcia, a właściwie dramat społecznego odrzucenia.

Nie po marksistowsku

To skądinąd stawia w wątpliwość interpretacje marksistowskie, na których bazuje niemal cały komentariat lewicowy, a oparte na formule „byt kształtuje świadomość”, czyli warunki materialne wpływają na światopogląd. Owszem, warstwy ludowe stały się bazą społeczną prawicowego populizmu, ale nie z powodu swojego materialnego upośledzenia, lecz mentalnego nastawienia. Nie tyle dały się przekupić, co przekabacić.

Zgodnie z marksistowską wykładnią konserwatywna prawica jest reprezentacją polityczną klas posiadających. To tłumaczyć mogłoby, dlaczego jednym z jej zagłębi jest Nowosądecczyzna, gdzie występuje ponadprzeciętnie dużo prywatnych przedsiębiorstw i milionerów.

Ale najwyższe syntetyczne wskaźniki przedsiębiorczości (ilość prywatnych przedsiębiorstw na tysiąc mieszkańców) występują na Mazowszu (w praktyce w Warszawie), Pomorzu (Gdańskim i Zachodnim) oraz na Dolnym Śląsku, czyli regionach głosujących raczej na partie liberalne i lewicowe, natomiast najniższe takie wskaźniki odnotowywane są na Lubelszczyźnie, w Świętokrzyskiem i Podkarpaciu, a więc regionach najbardziej propisowskich (na podstawie „Raportu o Stanie Małych i Średnich Przedsiębiorstw” PARP 2020).

Najwyższy odsetek przedsiębiorców prywatnych (na 1000 mieszkańców w wieku produkcyjnym) występuje w największych aglomeracjach miejskich oraz nadmorskich, czyli bastionach liberalnej i lewicowej opozycji, natomiast najmniejszy w peryferyjnych podregionach tzw. ściany wschodniej, zaprzysięgle wspierających PiS (na podstawie J.Sołtys, S. Dorocki, „Wskaźnik przedsiębiorczości w jednostkach terytorialnych Polski – zróżnicowanie w czasie i przestrzeni”). Aktywni uczestnicy kapitalistycznej gospodarki nie są oparciem dla populistycznej prawicy, nie jest ona ich reprezentacją.

Ta linia interpretacyjna nie wyjaśnia też, dlaczego robotnicza Łódź, Pabianice, Żyrardów, Sosnowiec czy Nowa Huta głosowały w większości na liberała Trzaskowskiego.

Według tych samych lewicowo-marksistowskich wykładni konserwatywna prawica to formacja mieszczańska. Tymczasem miasta są właśnie liberalno-lewicowe, zarówno w Polsce, jak w USA, Turcji czy na Węgrzech, natomiast prawicowy populizm ma społeczną bazę w warstwach plebejskich, głównie pozamiejskich. W Polsce największe na Podkarpaciu, czyli regionie o najniższym wskaźniku urbanizacji.

Wojny kulturowe

Polaryzacja społeczeństw znajdujących się pod silnym wpływem populistycznej prawicy przebiega więc według podziałów terytorialnych: miasta-wieś, metropolie-prowincja, centra-peryferie. To, gdzie się żyje, odgrywa większą rolę w kształtowaniu przekonań światopoglądowych i poglądów politycznych, niż to, jak się żyje.

Prawidłowość ta skłania do uwzględniania bardziej czynników kulturowych niż materialnych. Ściślej: bardziej należących do kultury symbolicznej, niż z zakresu kultury materialnej.

Na tego rodzaju podział w społeczeństwie amerykańskim zwrócił uwagę na początku lat 90. James Hunter w książce „Culture Wars”, z wymownym podtytułem „The Struggle to Control the Family, Art, Education, Law, and Politics in America”. Gertrude Himmelfarb potwierdziła je w książce o równie sugestywnym tytule „Jeden naród, dwie kultury”. O takim podziale pisał też Ronald Dworkin w książce zatytułowanej bardziej dramatycznie: „Is Democracy Possible Here?” (czyli w USA). W Polsce kulturowe tło podziałów politycznych dogłębnie analizował Wojciech Burszta, m.in. w książce „Kotwice pewności. Wojny kulturowe z popnacjonalizmem w tle”.

Wielkomiejskie skupiska to zaplecze liberalnych i lewicowych partii i polityków. Najwięksi giganci przemysłu, milionerzy i miliarderzy, tuzy biznesu, szefowie słynnych start-upów w większości nie głosują na prawicę nawet w USA, gdzie jest ona o wiele bardziej prokapitalistyczna niż w Polsce. Zaplecze populistycznej prawicy to prowincja. Cechy kulturowe tych dwóch rodzajów skupisk ludzkich są rozbieżne i przeciwstawne, jak dominujące w nich preferencje światopoglądowo-ideowe.

Odwoływanie się do czynników kulturowych w wyjaśnianiu postaw i poglądów to nawiązywanie (niekoniecznie świadome czy intencjonalne) do interpretacji Maxa Webera, zgodnie z którymi to kultura symboliczna (ideacyjna) wyznacza modele życia i wpływa na jego standardy.

Wyobrażenia o świecie decydują o poczynaniach w nim i wobec niego podejmowanych. To, w co się wierzy, decyduje, jak się postępuje. Jak się na świat zapatrujesz, tak się w nim odnajdujesz. Świadomość kształtuje byt, nie odwrotnie.

Geny trzymają kulturę na smyczy?

Interpretacje kulturologiczne mają tę zaletę, że uwzględniają, a nawet eksponują – za Weberem – czynnik religijny, który wydaje się kluczowy w wyjaśnianiu siły prawicowego populizmu. W protestanckiej Ameryce (a zwłaszcza ewangelikalnych stanach), muzułmańskiej Turcji, katolickiej Polsce czy prawosławnej Rosji napędzany czy przynajmniej wspierany jest przez religijnych fanatyków, fundamentalistów, dewotów. Poziom religijności jest silnie skorelowany z poziomem poparcia dla prawicowego populizmu. Zapleczem dla Bolsonaro w Brazylii są nowi ewangelikanie (a neofici są – jak wiadomo – najgorliwsi).

To jednak nie wyjaśnia, skąd owe kulturowe uwarunkowania i preferencje.

Dlaczego jedni lgną do tradycyjnych wspólnot i konserwatywnych wartości, a inni inspirują się obyczajowymi nowościami i postępowo-liberalnymi ideami?

Decydujące są niewątpliwie wpływy środowiska społecznego. Homogeniczne, zamknięte wspólnoty wiejskie i małomiasteczkowe, z silną presją i kontrolą, powielają w procesach socjalizacji i egzekwują od swoich uczestników tradycyjne, zastarzałe wzory kultury. Miasta zaś od zawsze – jako miejsca osiedlania przybyszy z różnych stron – były wielokulturowe, pluralistyczne, bardziej tolerancyjne i otwarte.

Sporo się mówi i pisze o polityce tożsamości, jaką posługują się prawicowi populiści, dając swoim zwolennikom mocne poczucie przynależności. Ale w socjologii odróżnia się tożsamość zbiorową od indywidualnej. Prawica jest kolektywistyczna, więc oferuje tę pierwszą (zwłaszcza narodową). Liberałowie, a także lewica (choć mniej chętnie i niekonsekwentnie) proponują tę drugą.

Kolektywistyczna i unifikująca identyfikacja w rodzaju Polak-katolik rozmija się z indywidualistyczną oryginalnością, afirmacją odmienności, różnorodności. Jedni potrzebują tej pierwszej, inni szukają tej drugiej.

W tę kwestię wmieszali się genetycy. Ich propozycje interpretacyjne skorelowane są z nasiloną w ostatnich latach tendencją do identyfikowania wrodzonych czynników w każdej dziedzinie ludzkich postaw i zachowań – od orientacji seksualnych, przez skłonności do uzależnień, aż do poglądów politycznych.

W tym ostatnim obszarze najbardziej bodaj znaną jest książka Jonathana Haidta „Prawy umysł. Dlaczego dobrych ludzi dzieli religia i polityka?”. Omawia w niej różnice w usposobieniu, osobowości i predyspozycjach, które skłaniają jednych ludzi do postaw i zachowań asekuranckich, konformistycznych, zachowawczych, a innych do ryzykownych, odważnych, innowacyjnych i nowatorskich. Tłumaczy, dlaczego jedni lubią uporządkowane i stabilne życie wspólnotowe, a inni szukają nowych wyzwań i chętnie wychodzą im naprzeciw; czemu tamci myślą i działają kolektywnie, a ci indywidualistycznie.

Swoi lgną do swoich

Zapytać jednak można, dlaczego rozkład owych cech, oparty na losowym ich nabywaniu (w „genetycznej ruletce”, jak nazwał Fukuyama kombinację genów dwóch gamet w zygocie), pokrywa się z rozkładem terytorialnym. Przecież jedni i drudzy powinni się rodzić w różnych miejscach z podobną częstotliwością (choć niektóre z tych cech są wrodzone, czyli dziedziczne). W sukurs przychodzi genoekonomia oraz ekonomia behawioralna, opierające się na genetycznych uwarunkowaniach w wyjaśnianiu różnic aktywności i efektywności ekonomicznej poszczególnych ludzi.

Ci o predyspozycjach przedsiębiorczych, innowacyjnych, kreatywnych, a więc i nonkonformistycznych, lgną do środowisk, w których mogą liczyć na akceptację i dobre warunki rozwoju.

A takie stwarzają miasta, które są od zawsze bardziej otwarte na wszelkie nowości, a nawet ekstrawagancje, niż wsie. To w wielkich metropoliach osiedla się zwłaszcza klasa kreatywna, która je ożywia, dynamizuje, wzbogaca, nadając jednocześnie liberalno-lewicowy profil polityczno-światopoglądowy, zgodny z jej indywidualnymi upodobaniami i preferencjami.

To tłumaczy także, dlaczego liberalno-lewicowe są miasta na polskich ziemiach zachodnich, zaludnione niegdyś przybyszami z obszarów Rzeczypospolitej leżących jeszcze dalej na wschód niż Podkarpacie czy Podlasie (w domyśle: jeszcze bardziej zacofanych, tradycjonalistycznych). W ciągu powojennych dekad napłynęli do nich przybysze z różnych stron, wytwarzając środowisko pluralistyczne i otwarte bardziej niż to, z którego się wywodzili. Potwierdzają to świadectwa wielu młodych ludzi biorących udział w niedawnych protestach Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, a uskarżających się na brak porozumienia ze swoimi bliskimi czy znajomymi, pozostałymi w macierzystych wsiach i miasteczkach.

Richard Florida, teoretyk i badacz klasy kreatywnej, za jeden z kluczowych czynników rozwoju społecznego uznał wskaźnik gejów, czyli poziom tolerancji dla odmienności w preferencjach seksualnych. Nie chodzi o to, jak mu imputowano, że geje są zdolniejsi czy bardziej utalentowani, lecz społeczności tolerancyjne wobec osób nieheteronormatywnych są bardziej otwarte na wszelką odmienność, niekonwencjonalność, oryginalność, innowacyjność.

Na przeciwnym biegunie politycznych podziałów plasują się zaś „strefy wolne od LGBT”, homogeniczne wsie i zasiedziałe wspólnoty małomiasteczkowe, będące ostojami konserwatyzmu, tradycji, zachowawczości, niechęci do wszelkiego nowinkarstwa, nietypowości, nienormatywności. To właśnie bastiony prawicowego populizmu.

Skrajności się przybliżają

Pozostaje do wyjaśnienia jeszcze jedna wątpliwość: obecne sukcesy prawicowego populizmu następują w tej samej Polsce, w której 20 lat temu postkomunistyczna lewica odnotowywała wynik wyborczy przekraczający 40 proc.

To paradoks trudny do wyjaśnienia tylko po przyjęciu, że postkomunizm i prawicowy populizm są rozbieżne czy tym bardziej przeciwstawne. A to właśnie założenie pochopne.

Didier Eribon w dość znanej, choć pod względem eksplikacyjnym jednak nieco rozczarowującej książce „Powrót do Reims” opisuje swoją pozostałą na tytułowej prowincji rodzinę, niegdyś należącą do elektoratu partii komunistycznej, a obecnie głosującą na Front Narodowy. W Niemczech AfD odnotowuje wyższe (nawet dwukrotnie w stosunku do przeciętnej w kraju) poparcie we wschodnich landach, czyli byłej NRD, niegdysiejszym bastionie postkomunistycznej lewicy. Nie jest to więc zjawisko specyficznie polskie.

Czesław Miłosz w pamiętnej frazie „jest ONR-u spadkobiercą Partia” skonstatował podobieństwo obu ideologii.

Obecnie wielu obserwatorów i komentatorów, zwłaszcza starszej generacji, odnotowuje rzucające się w oczy paralele między poczynaniami obozu „dobrej zmiany” a praktyką polityczną czasów PRL, zwłaszcza epoki Gomułki (a nawet między obu przywódcami).

Ówczesne ekipy równie nachalnie epatowały patriotyczno-nacjonalistyczną retoryką (poczynając od Związku Patriotów Polskich, przez Front Jedności Narodu, kończąc na Patriotycznym Ruchu Odrodzenia Narodowego), straszyły Niemcami i napawały obrzydzeniem do zgniłego Zachodu, deprecjonowały elity intelektualne i artystyczne, forsując plebejską kulturę i mentalno-obyczajową swojskość oraz uprawiając bezwstydną propagandę sukcesu w państwowych mediach.

Przejście od komunizmu i lewicowego postkomunizmu do prawicowego populizmu było dość płynne nie tylko dla postaci pokroju Stanisława Piotrowicza, Andrzeja Kryże czy Marcina Wolskiego (odpowiednio: Władimira Putina, Slobodana Miloszewicza i in.), ale też dla pewnej części elektoratu (zwłaszcza najstarszego).

CBOS w raportach „Dynamika poparcia dla SLD w latach 1997-2011” oraz „Prawo i Sprawiedliwość – dziesięcioletnia historia elektoratu” (oba z 2011 r.) odnotowywał przepływ wyborców z tego pierwszego do tego drugiego ugrupowania. Potwierdzają to wyniki wyborów z 2001 r. na terenach, które kilkanaście lat później stały się bastionami PiS. Oto one (wówczas SLD startowało w bloku z Unią Pracy, a oprócz PiS udział brała jeszcze Akcja Wyborcza Solidarność Prawicy):

Podkarpacie
SLD – 31, 37%
PiS – 8,57%
AWSP – 10,06%

Lubelskie
SLD – 34,37%
PiS – 7,58%
AWSP – 4,21%

Podlasie
SLD – 37,91%
PiS – 11,51%
AWSP – 4,89%

Owszem, potem ten przepływ ustał, ale gdy już PiS miał takie samo poparcie jak niegdyś SLD, a SLD takie jak wówczas PiS.

Janusz A. Majcherek
Autor jest profesorem w Instytucie Filozofii i Socjologii krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego


Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński i Stanisław Piotrowicz, Fot. Wikimedia/Silar, licencja Creative Commons

Reklama