To istotnie diabelski dylemat: chcąc wygrać wybory, trzeba schować racjonalne i konieczne, ale źle widziane przez elektorat zamysły. Zamierzając je w przyszłości urzeczywistnić, należy je teraz ukryć. Taktycznie to ma pewien sens, ale może się skończyć strategiczną porażką – pisze Janusz A. Majcherek

W uroczystościach upamiętniających 80. rocznicę wymordowania żydowskich mieszkańców Jedwabnego przez ich polskich sąsiadów najważniejsze instytucje Rzeczypospolitej były reprezentowane przez urzędników kancelaryjnych. Takie lekceważenie i pomniejszanie znaczenia tych obchodów i wydarzeń w ich trakcie upamiętnianych nie może zaskakiwać w przypadku prezydenta czy marszałkini Sejmu, wywodzących się z formacji jawnie nacjonalistycznej i półjawnie flirtującej z antysemitami.

Niestety, zabrakło w Jedwabnem także marszałka lub choćby wicemarszałka Senatu, a więc instytucji w większości – wydaje się – innej proweniencji i orientacji. Czyżby formacje opozycyjne uznały, że szukanie bliższego kontaktu i porozumienia ze społeczeństwem, czyli elektoratem, wymaga przyjęcia do wiadomości, a może i afirmacji, powszechnego w nim antysemityzmu?

Krytykowanie opozycji w obecnej sytuacji zaciskającej się pętli autorytaryzmu to przedsięwzięcie niezręczne i podejrzane, bo osłabia siły mogące zapobiec dokończeniu autorytarnego zamysłu.

Są jednak, po pierwsze, pewne pryncypia, których nie wolno poświęcić w imię pragmatyzmu. Po drugie, opozycja powinna ogłosić i uzasadnić swoje zamiary, aby nie wywołać rebelii po ewentualnym przejęciu władzy i tym samym nie doprowadzić do jej szybkiej utraty.

Reklama

W niektórych, zwłaszcza lewicowych, kręgach opozycji upowszechnia się przekonanie, że chcąc odebrać władzę PiS trzeba nawiązać kontakt z jego elektoratem, wyjść mu naprzeciw. Ten sposób myślenia szerzy się akurat na lewicy, bo tradycyjnie uważa się ona za reprezentację ludu, a skoro ten podążył za PiS, to należy udać się za nim, przynajmniej zaś starać się go zrozumieć.

Niektórzy lewicowi politycy i publicyści próbują więc nakłonić do wyrozumiałości wobec przekonań, upodobań i gustów ludu polskiego. Pojawiają się głosy w obronie funkcjonalnego analfabetyzmu, disco polo, ludowego katolicyzmu… Czy następnym przejawem plebejskiej mentalności, afirmowanym czy przynajmniej tolerowanym przez lewicową opozycję, w imię porozumienia z ludem, będzie antysemityzm?

Ten problem dotyczy także, a może jeszcze bardziej, opozycji liberalnej. Po pierwsze, jako silniejszej, zatem wymagającej stawiania wyższych oczekiwań. Po drugie, jako zorientowanej na reprezentowanie raczej klasy średniej niż ludowej.

Wśród liberalnych i ogólnie opozycyjnych polityków i publicystów pokutuje przekonanie, że chcąc wygrać wybory, nie można drażnić wyborców niepopularnymi czy kontrowersyjnymi pomysłami.

Przyjdzie na ich zgłoszenie i realizację czas po objęciu władzy, które stałoby się nierealne, gdyby przedstawić je wcześniej, bo pisowska propaganda je zmiażdży, a lud odrzuci.

To istotnie diabelski dylemat: chcąc wygrać wybory, trzeba schować racjonalne i konieczne, ale źle widziane przez elektorat zamysły. Zamierzając je w przyszłości urzeczywistnić, należy je teraz ukryć.

Taktycznie to ma pewien sens, ale może się skończyć strategiczną porażką. Tak było z oczywistym, racjonalnym i koniecznym podniesieniem wieku emerytalnego, wprowadzonym bez wcześniejszej zapowiedzi, która mogłaby uniemożliwić wygranie wyborów przez PO. Okazało się jednym z głównych powodów jej przyszłej porażki. PO straciło władzę, słuszne i korzystne dla państwa rozwiązanie zostało anulowane przez populistycznych następców. Same straty.

Istnieje kilka postulatów, których urzeczywistnienie staje się coraz bardziej potrzebne, a nawet konieczne dla zapewnienia Polsce stabilnego rozwoju, choć są wysoce kontrowersyjne i ryzykowne.

Pierwszym bodaj w hierarchii ważności jest otwarcie kraju na masową imigrację, bez której czeka Polskę demograficzna i w rezultacie ekonomiczna (wyczerpanie zasobów pracy) zapaść. Pandemiczna nadwyżka zgonów i załamanie wskaźników dzietności po wprowadzeniu zakazu aborcji, uczyniły problem palącym. Nie przestaje być kontrowersyjnym, a nawet drażliwym, ale przemilczanie go nie jest jego rozwiązaniem.

Drugi postulat to wejście do strefy euro. Zniszczenie reputacji kraju przez eurofobiczną ekipę mogłoby zostać zrekompensowane przyjęciem europejskiej waluty. W okresie świadomego i zamierzonego osłabiania polskiego złotego przez rządzącą ekipę namówienie Polaków do zgody na przyjmowanie zarobków i świadczeń w stabilnym pieniądzu może być łatwiejsze niż wcześniej.

Trzeci punkt koniecznej agendy to reprywatyzacja majątku podporządkowanego pisowskiej ekipie i wykorzystywanego przez nią do politycznych celów, głównie umacniania swojej władzy.

Począwszy od Orlenu, a na banku PeKaO wcale nie kończąc, należy uwolnić od partyjnej eksploatacji, czyli sprywatyzować, większość spółek kontrolowanych nominalnie przez Skarb Państwa, a realnie przez partyjnych funkcjonariuszy PiS. Nie przejąć od nich, by przekazać swoim lub innym, lecz pozbyć się, aby nie kusiły i nie służyły jakiejkolwiek politycznej ekipie.

Z tym ostatnim wiąże się zakończenie wreszcie rozliczeń majątkowych, w tym zwrotu nieruchomości mieszkalnych. Głosowanie lewicy wraz z PiS za nowelizacją kodeksu, mającą uniemożliwić zgłaszanie roszczeń do mienia bezspadkowego, w tym będącego własnością ofiar Holocaustu, to hańba i kompromitacja.

Owszem, można przypuszczać, że niechęć lewicowych posłów do zwracania mienia pożydowskiego nie wynika z żydowskiego pochodzenia owych właścicieli – co można bez ryzyka imputacji przypisać większości posłów pisowskich – lecz ich burżuazyjnego statusu społecznego.

Lewica nie dlatego nie chce oddawać kamienic spadkobiercom czy prawnym następcom właścicieli, że byli oni Żydami, lecz ponieważ byli kamienicznikami. Ale niesmak pozostał.

Historyczka i krytyczka sztuki Nawojka Cieślińska-Lobkowicz ukazała w „Gazecie Wyborczej” masową skalę zawłaszczenia przez polskie instytucje państwowe i osoby prywatne dzieł sztuki będących przed wojną własnością obywateli (zresztą nie tylko polskich) pochodzenia żydowskiego. Ale to też byli przeważnie bogaci mieszczanie i kapitaliści, więc lewica nie widzi problemu w legalizacji grabieży ich kolekcji.

I tak wróciliśmy do Żydów. Jeśli opozycja uważa, że nie należy drażnić wyborców przypominaniem win ich przodków wobec współobywateli żydowskiego pochodzenia, to może i kalkuluje sprytnie z politycznego, ale paskudnie z moralnego punktu widzenia. Jeśli marszałek Senatu uznał, że jego obecność na uroczystościach w Jedwabnem mogłaby zaszkodzić politycznemu wizerunkowi jego macierzystej formacji lub całej opozycji przez niego reprezentowanej, mógł tam skierować któregoś z wicemarszałków, a nie kancelaryjnego urzędnika. Jeżeli stało za tym przekonanie, że lepiej nie drażnić antysemickiej części elektoratu, czyli pogodzić się z antysemityzmem istotnej części polskiego społeczeństwa, byłoby to kompromitujące i dla tego społeczeństwa, i dla tej politycznej formacji.

Jeśli Polska ma pod przyszłymi rządami obecnej opozycji tolerować antysemityzm, pozostawać poza strefą euro i europejską integracją, pogrążać się w demograficznej zapaści z powodu ksenofobii społeczeństwa, używać państwowego majątku do partyjnych celów, bo społeczeństwo jest niechętne prywatyzacji, poniechać zwrotu mienia, gdyż w pożydowskich domach mieszkają lokatorzy, to powstaje pytanie,

po co zmieniać władzę.

Jeśli zaś obecna opozycja zamierza to, a nie tylko władzę zmienić, niech się nie wstydzi tego zapowiedzieć. Odwaga jest w polityce przymiotem profitującym wcale nierzadko. Tchórzostwo profituje bardzo rzadko.

Janusz A. Majcherek


Zdjęcie główne: Fot. Pixabay

Reklama