Jeżeli tę ustawę potraktować jako wyznacznik tego, co się będzie działo w tej kadencji, trzeba uznać, że jest ona kontynuacją procesu odchodzenia od demokracji i tworzenia w Polsce „demokratury”. Na dzisiaj wszystko wskazuje na to, że PiS jest zdeterminowany podążać drogą, którą wyznaczył w pierwszej kadencji – mówi nam dr Jacek Kucharczyk, prezes Instytutu Spraw Publicznych. – Wiadomo, że sama Unia ma teraz wiele problemów do rozwiązania i PiS liczy, że kwestia praworządności w Polsce nie będzie bardzo istotna, a Bruksela sobie Polskę odpuści – dodaje

JUSTYNA KOĆ: Co PiS chce osiągnąć ustawą „kagańcową”, oprócz ostrego sporu z sędziami, Unią i demokratycznymi regułami państwa prawa?

JACEK KUCHARCZYK: Jeżeli przypomnimy sobie 2015 rok, to PiS poszedł na ostro już na samym początku poprzedniej kadencji. Teraz najwyraźniej działają według tej samej filozofii, czyli przykręcamy śrubę od razu, kiedy czujemy wiatr w żaglach po wygranych wyborach. Tym razem być może dochodzi chęć pokazania, kto tu rządzi, bo nowa kadencja zaczyna się serią kryzysów (afera Banasia, przegrana w Senacie czy wyrok TSUE).

Jeżeli tę ustawę potraktować jako wyznacznik tego, co się będzie działo w tej kadencji, trzeba uznać, że jest ona kontynuacją procesu odchodzenia od demokracji i tworzenia w Polsce „demokratury”. Na dzisiaj wszystko wskazuje na to, że PiS jest zdeterminowany podążać drogą, którą wyznaczył w pierwszej kadencji. Chodzi o dokończenie tzw. reformy  sądownictwa, czyli de facto przejmowania politycznej kontroli nad sądami, oraz o zablokowanie polskim sędziom możliwości odwoływania się do ustawodawstwa unijnego.

Reklama

Orzeczenia TSUE są kolcem w boku PiS-u, stąd próba zastraszenia sędziów, aby nie mogli się do tych orzeczeń stosować.

Widać determinację partii rządzącej, aby lekceważyć działania instytucji unijnych, mając nadzieję, że sprawa rozejdzie się po kościach. Sadzę, że testują zarówno poziom determinacji sędziów i środowiska prawniczego z jednej strony oraz organów i instytucji UE z drugiej. Wiadomo, że sama Unia ma teraz wiele problemów do rozwiązania i PiS liczy, że kwestia praworządności w Polsce nie będzie bardzo istotna, a Bruksela sobie Polskę odpuści.

Ale czy odpuszczenie tej sprawy Polsce, czyli zezwolenie na karanie sędziów za np. podważanie wiarygodności neo-KRS, nie będzie oznaczać końca samej Unii?
Problem praworządności i niezależności sądownictwa jest problemem możliwości egzekwowania prawa europejskiego w Polsce. To jest wyzwanie dla całej UE. Gdyby się okazało, że będzie ciche przyzwolenie ze strony UE, np. nowej Komisji czy Rady Europejskiej, aby rząd PiS stopniowo rozmontowywał niezależne sądownictwo, to prędzej czy później doprowadzi do sytuacji kryzysowej w innych krajach UE.

Bezradność Unii może ośmielić populistów, jak to się stało wcześniej w przypadku Węgier.

Moim zdaniem ciche przyzwolenie w Unii na to, co robił Orbán, zachęciło Kaczyńskiego do radykalnych działań. Teraz przykład rządu PiS może zachęcić innych, jeżeli tan rząd nie zapłaci ceny politycznej za demontaż demokratycznych instytucji i procedur w Polsce. Każdy, lub niemal każdy, rząd ma czasem pokusę, żeby sędziom ograniczyć niezależność, więc jeżeli okaże się, że frontalny atak na wymiar sprawiedliwości w Polsce nie spotkał się z ostrymi konsekwencjami, będzie to zachęta do podobnych działań w innych krajach Unii. Szczególnie tam, gdzie tradycje podziału władz nie są mocno ugruntowane, a to dotyczy tzw. nowej Europy, czyli krajów, które po 2004 roku weszły do Unii.

Gdyby to zjawisko miało się koncentrować we wschodniej części Europy, to zapewne wzmocni to poczucie, które już widzimy w stolicach państw zachodnich, że wschodnia część nie dorosła do standardów europejskich, co może prowadzić do de facto powstania „członkostwa drugiej klasy”. Będzie to cios w europejską jedność, z takim trudem budowaną po 1989 roku.

Unia dwóch prędkości?
Prawdopodobnie skutek będzie właśnie taki, że Unia będzie podzielona na lepszą i gorszą. To będzie fatalny proces, bo Unia „kadłubkowa”, czyli ograniczona do tzw. starych państw członkowskich, w świecie rosnących wyzwań sobie nie poradzi. Innymi słowy, w interesie wszystkich członków, tych starszych i tych nowszych, jest walka o jednolitość standardów, jeżeli chodzi o demokrację i rządy prawa w Unii.

Nie tylko Polska ma kłopoty z demokracją, bo tu nie chodzi tylko o rządy prawa. Niedawny raport szwedzkiej organizacji Idea wskazał 3 kraje unijne, w których nastąpiło znaczące obniżenie standardów demokracji. Dwa to oczywiście Polska i Węgry, trzeci to Rumunia.

Mówi pan o obniżeniu standardów demokratycznych w krajach Unii, pojawiają się jednak głosy silniejsze – że jeżeli Andrzej Duda otrzyma reelekcję, to do 2025 roku Kaczyński zrobi z Warszawy druga Ankarę. To realny scenariusz?
Miejmy nadzieję, że nie drugą Ankarę, ale kierunki zmian są podobne. Niektórzy politycy spoglądają na Turcję jako na pewien model ustrojowy i to jest straszne, bo Turcja to obecnie de facto dyktatura, która więzi tysiące niezależnych dziennikarzy, uczonych czy działaczy społecznych, zabija przeciwników politycznych i masakruje Kurdów w Syrii. Turcja, z uwagi na niedoskonałości swojego systemu demokratycznego, długo negocjowała wejście do Unii, potem jawny zwrot Erdogana w kierunku autorytarnym sprawił, że członkostwo stało się zupełnie niemożliwe. Jest też nadal zagrożeniem dla dalszego udziału Turcji w NATO.

Polska na szczęście jest wciąż w Unii i to jest nasza nadzieja, że drogą turecką jednak nie pójdziemy, a Polacy się opamiętają. Jednak

gdyby okazało się, że po najbliższych wyborach prezydenckich PiS nadal będzie kontrolował urząd prezydenta, to istotna przeszkoda na drodze do autorytaryzmu wzorowanego na Turcji czy nawet Rosji zostanie usunięta, a tendencje do „dryfu wschodniego” zostaną wzmocnione.

Jak w takim razie opozycja może wygrać wybory prezydenckie?
Przede wszystkim opozycja w czasie kampanii nie powinna palić mostów między konkurującymi ze sobą obozami politycznymi. Opozycja jest pluralistyczna, więc będziemy mieli kilkoro kandydatów, którzy w pierwszej turze zmierzą się z Andrzejem Dudą. Małgorzata Kidawa-Błońska jest kandydatką KO, Lewica będzie miała przynajmniej jednego kandydata lub kandydatkę, będzie jeszcze co najmniej dwóch zdeklarowanych kandydatów centroprawicowych i jeden kandydat skrajnej prawicy. Moim zdaniem

opozycja powinna unikać ostrego konfliktu pomiędzy kandydatami, oczywiście przy zachowaniu zasady, że mamy konkurencję w I turze. Myślę tu, przede wszystkim, o potrzebie zachowania cywilizowanego dialogu w konkurencji politycznej między obozem liberalno-konserwatywnym i centrolewicowym.

Zbyt ostre ataki na konkurentów po tej samej, anty-PiS-owskiej stronie mogą na dobre zrazić wyborców poszczególnych kandydatów.

Biorąc pod uwagę, że jednak największe szanse wejścia do II tury ma kandydatka KO, to wydaje mi się, że to na Koalicji spoczywa główna odpowiedzialność, aby nie palić mostów z Lewicą. Powinna w tym pomóc obecność polityczek i polityków Inicjatywy Polskiej czy Zielonych. Najgorsze, co moim zdaniem może się zdążyć w wyborach, to gdy elektoraty poszczególnych kandydatów nie-PiS-owskich tak się zafiksują na swoich kandydatach, że w II turze obrażą się i zostaną w domach, jeśli ich kandydat nie wejdzie. To zagrożenie widzę głównie u wyborców Lewicy, w przypadku przegranej w I turze ich kandydatki czy kandydata. Dlatego wszyscy kandydaci opozycji już teraz muszą unikać pewnych stwierdzeń, gestów i działań, które wykopią rów pomiędzy centroprawicą a centrolewicą.

Można pozyskać jednocześnie wyborców i Kosiniaka, i Lewicy?
Rozumiem, że trzeba walczyć o konserwatywnych wyborców i o ich głosy zabiegać będzie zarówno Kidawa-Błońska, jak i Kosiniak-Kamysz czy Hołownia, więc i trzeba mieć strategię, jak nie zrazić wyborców tych kandydatów, ale większym wyzwaniem dla kandydatki KO będą jednak wyborcy centrolewicowi, bo ich poparcie będzie konieczne, żeby wygrała z Dudą w drugiej turze (to jednak najbardziej prawdopodobny, choć oczywiście nie jedyny scenariusz).

Samo pouczanie wyborców lewicowych, że mają w II turze poprzeć kandydatkę KO, bo „tak trzeba”, będzie mało skuteczne.

Już teraz warto unikać czegoś, co nazwałbym „liberalnym symetryzmem”. Wszyscy znamy symetryzm lewicowy, który mówi, że nie ma różnicy między umiarkowanymi konserwatystami z PO a PiS-em. To fałszywy i szkodliwy politycznie osąd. Jednak istnieje też liberalna wersja symetryzmu, która głosi, że Zandberg jest takim samym „radykałem” jak Kaczyński. To teoria dwóch populizmów, która moim zdaniem jest fałszywa i obraźliwa dla polityków i wyborców lewicy. Przy całym zrozumieniu, że wybory to ostra konkurencja, po stronie opozycji trzeba liczyć się z konsekwencjami dla drugiej tury, kiedy trzeba będzie prosić wyborców centrolewicy o poparcie kandydatki centroprawicowej (albo na odwrót). Nie palić mostów – to kluczowe wyzwanie dla opozycji w tej kampanii.


Zdjęcie główne: Jacek Kucharczyk, Fot. Instytut Spraw Publicznych

Reklama