Dotychczasowe działania pana prezydenta nie wskazują, żeby potrafił cokolwiek zdziałać w kontrze do własnej formacji. Bardzo możliwe, że między panem Trzaskowskim a rządem będzie „wojna na górze”, ale być może to spowoduje, że zachowania rządu, który ma za sobą większościowy parlament, zmienią się – mówi nam dr Ewa Pietrzyk-Zieniewicz, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Kiedy będzie niebezpieczeństwo, że prezydent nie zgodzi się z postanowieniami parlamentu, być może zacznie się etap jakichś konsultacji między obozem władzy a parlamentarzystami opozycji. Do tej pory takich konsultacji nie było i konsekwencje tego dotykają nas wszystkich – dodaje

JUSTYNA KOĆ: Na początek dwie liczby: 9,5 mln wyborców głosowało na opozycyjnych kandydatów w I turze, jednocześnie 10 proc. deklaruje, że nie wie, na kogo odda głos w II turze (sondaż przeprowadzony już po I turze). Co te liczby nam mówią?

EWA PIETRZYK-ZIENIEWICZ: Te liczby pokazują, że kandydat opozycji, pan Trzaskowski, jeżeli chce wygrać, to musi zyskać około 3,5 do 4 mln głosów. To oznacza, że ma ogromną pracę do wykonania, bo to jest wykonalne, ale bardzo trudne. Prezydent Andrzej Duda jest w dużo lepszej sytuacji.

Skąd wziąć te głosy?
Kandydat opozycji będzie szukał wśród głosów oddanych na kandydatów, którzy nie weszli do II tury. Kandydat koalicji rządzącej też musi szukać nowych głosów, ale znacznie mniej ich potrzebuje. Wie zresztą, że po stronie wyborców kandydatów I tury będzie mu trudno ich znaleźć. Konfederacja, której kandydat dostał 6,7 proc., już zapowiedziała, że nie poprze żadnego z kandydatów. Na pewno prezydent Duda znajdzie wśród nich nowych wyborców na zasadzie wyboru mniejszego zła, ale część z nich zagłosuje również na Trzaskowskiego, część zostanie w domach.

Reklama

Pan Hołownia nie poparł oficjalnie żadnego z kandydatów, ale jego elektorat jest zbliżony do elektoratu PO, więc wolno sądzić, że część z nich zagłosuje na Trzaskowskiego, będzie to znowu głosowanie przeciw komuś, a nie za kimś.

Ciekawe będzie to czysto poznawczo – co zrobi ok. 15 proc. tych wyborców, którzy do tej pory nie głosowali, a teraz poszli za Szymonem Hołownią. To będzie ciągle mało, zatem docieramy do słupka, o który pani pytała, czyli 10 proc. Polaków, którzy chcą iść do wyborów, ale nie wiedzą, na kogo oddadzą głos. To oznacza, że czeka nas intensywna kampania, która będzie znacznie trudniejsza dla pana Trzaskowskiego.

Szymon Hołownia będzie musiał dogadać się z Trzaskowskim i przekazać mu w jakimś sensie poparcie, bo bez porozumienia z siłami opozycji ruch Hołowni Polska 2050 nie dotrwa do wyborów, które dopiero za 3,5 roku. Przywoływany za przykład Kukiz, który wprowadził posłów do Sejmu, po swoim starcie w wyborach prezydenckich miał zaledwie pół roku do wyborów parlamentarnych. Zgadza się pani z tym?
Ta teoria wygląda prawdopodobnie, choć dostrzegam tu kilka „ale”. Po pierwsze, można na to spojrzeć w ten sposób, że Hołownia ma aż 3 lata na to dogadywanie się, wcale nie musi robić tego na hura, teraz. Po drugie, nawet gdy panowie się dogadają, nie będzie to gwarancją sukcesu, zatem równie dobrze Hołownia może zająć pozycję wyczekującą i czekać, jak się ułoży scena polityczna. Poza tym w rozmowach polityków zazwyczaj padają jakieś oferty. Pan Hołownia jednak bardzo dalece manifestował swoją apolityczność i niechęć do struktur politycznych, dogadywania się, politycznych konszachtów. Obawiam się, że gdyby teraz miał ostatecznie wejść w te polityczne buty, mógłby wiele stracić.

Przed nami 10 dni do II tury. TVN24, Onet i WP zaprosiły kandydatów na czwartek na debatę. Rafał Trzaskowski już zapowiedział swój udział, Andrzej Duda chce, aby dogadały się ze sobą 3 największe telewizje, wówczas przyjdzie. Jego sztab przekonuje, że prezydent nie boi się debaty, ale ma w tym czasie zobowiązania. Czy taka postawa prezydenta mu nie zaszkodzi?
To zależy, na ile pan prezydent już dziś jest przygotowany do debaty, bo nie mieliśmy okazji tego stwierdzić. To, co pokazała nam telewizja państwowa przed I turą, debatą nazwać nie można

Debata na pewno jest w interesie Rafała Trzaskowskiego, bo aby zebrać tak wiele głosów, ile potrzebuje, powinien wziąć udział w debacie i jeszcze ją wygrać, pokazać, że byłby lepszym prezydentem.

Podejrzewam, że ta debata byłaby bardzo ostra i schodząca głęboko merytorycznie. Sądzę, że pan Trzaskowski jest już przygotowany do debaty, także do zadawania sobie wzajemnie pytań. Pan prezydent jest o tyle mniej zainteresowany takim starciem, że gdyby tę debatę przegrał, mógłby sporo stracić i miałby do odrabiania więcej, niż ma obecnie.

Na pewno sztab pana Dudy będzie wyraźnie sprawdzał, stawiał warunki i ograniczał bezpośrednią wymianę zdań.

Powinno dojść do debaty? Czy dopuszcza pani ewentualność, że Andrzej Duda wymiga się w jakiś sposób od starcia z Trzaskowskim? Czy to by mu bardziej pomogło czy zaszkodziło?
Zaszkodziłoby na pewno wśród tych, którzy i tak na niego nie oddadzą głosu. Jak zareagowaliby na to niezdecydowani, trudno dziś powiedzieć. W tej chwili prezydent na pewno musi utrzymać to, co ma, i nic nie stracić, dlatego ta debata jest mu na pewno mniej potrzebna. Rafał Trzaskowski rzutem na taśmę mógłby zebrać spory poklask i przekonać także tych niezdecydowanych. Pan prezydent mógłby aż tylu nowych wyborców nie pozyskać. Trzaskowski jest politykiem umiejącym mówić, zadawać pytania, znaleźć się w retorycznym, bezpośrednim starciu. Czy potrafi to także pan prezydent – nie wiemy, bo nie widzieliśmy go w bezpośrednich wymianach zdań z politykami opcji przeciwnej. Pan prezydent raczej przemawia na spotkaniach, do opozycji trudno przemawiać, a rozmów z przeciwnikami pan prezydent nie prowadzi.

Ostatni raz Andrzej Duda dyskutował z przeciwnikiem 5 lat temu podczas kampanii prezydenckiej…
Tak, ale

wtedy pana Dudę niósł efekt świeżości. Po drugie, stał za nim wielki autorytet prezesa, który stoi do dziś, ale już na nikim to nie robi takiego wrażenia. Poza tym pan Bronisław Komorowski nie był interlokutorem z takim temperamentem jak pan Trzaskowski. Z tym sztab prezydenta musi się liczyć i tego się zapewne obawia.

Dodatkowo pan prezydent Komorowski występował z pozycji „wygranej”, bo nikt nie przypuszczał wtedy, że przegra z panem Dudą. Rafał Trzaskowski będzie się bił o wszystko, bo jeżeli nie wygra debaty, to nie dostanie tych niezbędnych do wygrania głosów. Takie nastawienie zupełnie inaczej reguluje głos kandydata.

Adam Bielan ze sztabu Andrzeja Dudy stwierdził, że gdy wygra Trzaskowski, „czeka nas 3,5 roku wojny na górze”. To skuteczny straszak?
Sądzę, że tak, bo Polacy bardzo chcą spokoju. Słowa Bielana mają oznaczać, że ten spokój zapewni im tylko sytuacja, kiedy rząd i prezydent będą mówili jednym głosem. To prawda, ale jest też i druga prawda; demokracja to system, gdzie prezydent powinien być raczej arbitrem – tak ustawiał się kiedyś Aleksander Kwaśniewski, który potrafił pójść w kontrze do własnej formacji. To ta słynna „szorstka przyjaźń” z Leszkiem Millerem, który był wówczas szefem rządu. Dotychczasowe działania pana prezydenta nie wskazują, żeby potrafił w kontrze do własnej formacji cokolwiek zdziałać. To jest zasadnicza różnica między panami, Andrzej Duda arbitrem nie będzie. Bardzo możliwe, że między panem Trzaskowskim a rządem będzie „wojna na górze”, ale być może to spowoduje, że zachowania rządu, który ma za sobą większościowy parlament, zmienią się. Dotychczas opozycja pokrzykiwała, ale rząd robił, co chciał, i wiadomo było, że wszystko, co przejdzie przez Sejm, pan prezydent podpisze.

Gdy przejrzymy prezydenckie weta, na które on sam się teraz często powywołuje, to zobaczymy, że one nie dotyczyły spraw, które były zarzewiem sporu opozycja-rząd, tylko dotyczyły spraw mniejszych, drugoplanowych.

Rzeczywistość jest taka, że czeka nas kryzys gospodarczy spowodowany pandemią, do tego mamy kryzys polityczny. Kiedy będzie niebezpieczeństwo, że prezydent nie zgodzi się z postanowieniami parlamentu, być może zacznie się etap jakichś konsultacji między obozem władzy a parlamentarzystami opozycji. Do tej pory takich konsultacji nie było i konsekwencje tego dotykają nas wszystkich. Nie ma nawet poważnej debaty parlamentarnej, a decyzje są omawiane i podejmowane niekoniecznie w parlamencie, a często na Nowogrodzkiej. Ustawy przechodzą przez Sejm „na chybcika” w ciągu kilku godzin, nawet bez możliwości zabierania głosu przez opozycję dłużej niż minutę. To nie jest zdrowa sytuacji dla demokracji. Być może dojrzeliśmy do sytuacji, kiedy Senat jest z innej opcji, a prezydent jest arbitrem, mediuje i pomaga osiągnąć kompromis.


Zdjęcie główne: Ewa Pietrzyk-Zieniewicz, Fot. British Alumni Society

Reklama