Jarosław Kaczyński umie ujeżdżać imaginarium polskości. Tbilisi-Smoleńsk-Kijów to trzy etapy budowania mitu, który ma jego władzę nad Polakami utrwalić na wieki – pisze Cezary Michalski

Jeden z najbardziej znanych aforyzmów Stanisława Jerzego Leca brzmi: „twórzcie o sobie mity, bogowie nie zaczynali inaczej”. Jarosław Kaczyński z tej uwagi ironicznej, złośliwej, będącej raczej ostrzeżeniem przed takimi jak on, uczynił swoją kluczową i jak na razie morderczo skuteczną polityczną metodę.

Tbilisi

Aktem założycielskim, fundamentem mitu budowanego przez Jarosława Kaczyńskiego, była wyprawa jego brata do Tbilisi w 2008 roku. Lech Kaczyński, mając na pokładzie kilku innych przywódców państw należących do NATO, kazał załodze lądować na zamkniętym lotnisku w stolicy Gruzji, ogłoszonym strefą walk, gdzie każdy samolot mógł zostać zestrzelony. A prezydencki Tupolew, niemający systemu rozpoznania „swój-obcy” kompatybilnego z systemami myśliwców krążących nad lotniskiem w Tbilisi, miał niewielkie szanse wylądować cało.

Ryzyko lądowania na lotnisku w Tbilisi zwiększał fakt, że zostało ono wcześniej zbombardowane przez Rosjan, a załoga Tupolewa nie znała stanu zniszczeń. Piloci zostali też poinformowani o braku pokrycia radarowego obszaru Gruzji.

Reklama

Podczas tamtego lotu pierwszy pilot prezydenckiego Tupolewa, kapitan Grzegorz Pietruczuk, odmówił wykonania rozkazu Lecha Kaczyńskiego i wybrał inne lotnisko. Kapitan Pietruczuk był później nękany i niszczony zawodowo przez Lecha Kaczyńskiego i mianowanego przez niego dowódcę wojsk lotniczych generała Andrzeja Błasika.

Jednak to dzięki niemu grupa liderów państw NATO ocalała, w dodatku nie została zabita w samolocie zestrzelonym przez rosyjskie Migi, co rozpoczęłoby już wówczas kryzys pomiędzy Rosją i NATO o niewyobrażalnej skali. Kryzys, w którym najważniejszym „państwem frontowym” byłaby Polska.

Jednak właśnie wtedy rozpoczęto budowanie mitu, który został później „dopracowany” po tragedii w Smoleńsku. Wedle tego mitu próba lądowania niezgłoszonym Tupolewem z grupą przywódców państw NATO z naszego regionu na zamkniętym lotnisku w strefie walk była próbą przypomnienia przez Lecha Kaczyńskiego o imperialnej, „jagiellońskiej” misji Polski jako tradycyjnego lidera całego regionu przeciwstawiającego się Rosji.

Jak powtarzali później Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz i inni politycy PiS oraz liderzy prawicowej opinii publicznej, karą za tę „grę ponad potencjał Polski” (jako kraju średniej wielkości, o średnich zasobach) miało być „zamordowanie” Lecha Kaczyńskiego przez Rosjan w Smoleńsku.

Smoleńsk

Drugim etapem budowania mitu stała się bowiem katastrofa w Smoleńsku. Jarosław Kaczyński od początku wykorzystał ją do wbijania w głowy Polakom następującej „prawdy”: mój brat był najlepszym prezydentem w całej historii Polski, a ja jestem najbardziej charyzmatycznym przywódcą Polaków od czasów Piłsudskiego i Dmowskiego, a może większym, niż Piłsudski i Dmowski. Chcieliśmy z bratem zbudować wielką i suwerenną Polskę, jaką nigdy nie była i nie będzie III RP. Mieliśmy do tego potencjał, program i najlepszych w tym kraju ludzi, ale wrogowie wielkiej Polski, budujący od 25 lat karłowaty i niesuwerenny twór pod nazwą III RP, nam przeszkodzili. Mnie odebrali władzę w 2007, a brata zabili w 2010. Jeśli chcecie mieć wielką i suwerenną Polskę, muszę dokończyć dzieło brata i moje, a wy musicie mi pomóc w odzyskaniu władzy i zniszczeniu III RP.

Kłamstwo polegało na tym, że bracia Kaczyńscy nigdy nie mieli żadnego konkretnego pomysłu na wielką Polskę, ani nie mieli żadnych lepszych kadr.

Rządzili nieudolnie, kreując chaos, a radykalizowanie wewnętrznego i zewnętrznego konfliktu zastępowało im program rządzenia czy reformowania państwa, choć jednocześnie dostarczało legitymizacji („skoro nas atakują, znaczy, że naprawdę chcemy zmiany”). Było to widoczne w latach 2006-2007 i tak samo widoczne jest dzisiaj. Widoczne to było nawet przy okazji katastrofy smoleńskiej.

Powtórzmy bowiem po raz nie wiadomo który (tym bardziej, że przed kolejną rocznicą Jarosław Kaczyński znów powtarza, a nawet radykalizuje kłamstwo o smoleńskim zamachu), że przyczyną katastrofy smoleńskiej nie był żaden zamach. Nie sprowadza się samolotu z polskim prezydentem w „smoleńską pułapkę”, informując w czasie lotu jego załogę, że na lotnisku smoleńskim „nie ma warunków do lądowania”, jak to robiła rosyjska obsługa lotniska.

Nie było też przyczyną katastrofy smoleńskiej słynne „rozdzielenie wizyt”, choć to prawda, że w konsekwencji zaostrzającego się konfliktu pomiędzy PiS i PO prezydent i rząd prowadzili – ze szkodą dla państwa – nawet nie dwie różne, ale dwie wrogie sobie „polityki zagraniczne”. Jednak nawet gdyby Tusk i Kaczyński lecieli jednym samolotem, to albo lądowaliby w takich warunkach, w jakich usiłował wylądować Lech Kaczyński, i wówczas zginęliby obaj, albo Tusk przekonałby załogę, żeby nie lądowała, przełamując nawet opór prezydenta i mianowanego przez niego generała lotnictwa.

Uniemożliwienie przez Tuska popełnienia w Smoleńsku przez Lecha Kaczyńskiego „samobójstwa rozszerzonego” byłoby przyczyną dalszej straszliwej awantury między Kaczyńskimi i Tuskiem, którego bracia Kaczyńscy oskarżyliby o oczywiste tchórzostwo. Uratowałoby to jednak życie setce osób.

Przyczyną katastrofy smoleńskiej była bowiem próba wylądowania przez prezydencki samolot w warunkach pogodowych, które lądowanie uniemożliwiały. A niekontrolowany już przez nikogo Lech Kaczyński (pierwszy pilot lotu do Smoleńska był wcześniej drugim pilotem lotu do Tbilisi i wiedział, jak traktowani są oficerowie, którzy przeciwstawią się Kaczyńskiemu i Błasikowi) musiał wylądować w Smoleńsku bez względu na warunki pogodowe, bowiem musiał rozpocząć tego dnia w Katyniu swoją mocno spóźnioną wyborczą kampanię.

Nawet Jarosław Kaczyński ostrożnie dozował hipotezę zamachu, mówiąc raczej o „moralnej i karnej odpowiedzialności” swoich politycznych przeciwników za śmierć swego brata. Jeśli dziś skończył z ostrożnością, to dlatego, że ma poczucie bezkarności, jakie dała mu wojna. Wojna, której Kaczyński nie prowadzi, ale na niej żeruje. Żeruje na niej pod osłoną Amerykanów, a ma nadzieję żerować za pieniądze Unii.

Ta wojna – tragiczna i jak najbardziej prawdziwa dla Ukraińców – w Polsce nieuchronnie przybiera kształt „dziwnej wojny” („drôle de guerre”). Jedynym u nas jej realnym i jak najbardziej poważnym elementem są ukraińscy uchodźcy. Ale ich akurat Kaczyński traktuje jak zakładników.

Mają mu zagwarantować unijne pieniądze i mają doprowadzić do bankructwa samorządy rządzone przez opozycję. Dalej jest już tylko propaganda i PR.

Kijów

Trzecim etapem budowania mitu stała się kijowska wyprawa Jarosława Kaczyński. Prezes PiS, składając w Kijowie propozycję wysłania na Ukrainę żołnierzy NATO (w tym żołnierzy polskich), której z nikim nie konsultował, bo nie miał zamiaru wprowadzać jej w życie, postanowił ponownie odwołać się do „jagiellońskiego mitu” Polski, jako przynajmniej potencjalnego regionalnego imperium. Imperium budowanego jako alternatywa dla Unii Europejskiej, gromadzącego kraje Europy Wschodniej, „które chętnie oddadzą się pod opiekę Polski” (myślenie życzeniowe, niemające pokrycia w praktyce, gdyż szczególnie od czasu, kiedy pomiędzy rządem PiS i Unią Europejską wybuchł polityczny konflikt, Czechy, Słowacja czy kraje bałtyckie wybrały Brukselę, podczas gdy Orbán wybrał Moskwę).

Kaczyński uznał przy tym, że niewiele ryzykuje, skoro nawet wychodząc przed NATO-wski szereg jest przez NATO-wskich żołnierzy i sprzęt przed Rosjanami broniony.

Nawet pokazując, że Zachód nie dorósł do jagiellońskiego mitu, będzie przez ten Zachód osłaniany i finansowany. Zatem nie ponosi żadnego ryzyka, a zyski – w polityce krajowej, gdzie mity zdecydowanie popłacają – będą ogromne.

Już są ogromne, bowiem plan Kaczyńskiego tylko z pozoru okazał się fiaskiem. To prawda, że przeciwni wprowadzaniu NATO-wskich żołnierzy na Ukrainę byli Biden i najważniejsi przedstawiciele jego administracji. Przeciwni byli szef NATO i liderzy UE. Wyśmiał ją najbliższy sojusznik Kaczyńskiego w osłabianiu Unii, czyli Orbán. Na końcu zdystansował się wobec niej sam Zełenski.

Jednak to nie liderzy NATO, Unii czy nawet Ukraińcy, ale polska opinia publiczna była adresatem propozycji złożonej przez Kaczyńskiego w Kijowie.

Kaczyński umie ujeżdżać imaginarium polskości. Smoleńska martyrologia dała mu władzę, wyprawa kijowska ma jego władzę utrwalić na wieki.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński i Wołodymyr Zełenski, Fot. Flickr/President Of Ukraine, Public domain

Reklama