O przejęciu władzy w Polsce przez populistyczną prawicę przesądził powrót martyrologicznej tradycji, która przeciwstawiła piękno heroicznej śmierci polskich bohaterów godnemu pogardy zwykłemu życiu „lemingów Tuska” – pisze Cezary Michalski. Jak dekada po katastrofie smoleńskiej zmieniła Polskę?

Trwa kłótnia o to, czemu prawicowy populizm wywrócił Trzecią RP. Padają argumenty ekonomiczne, społeczne, nawet towarzyskie. Uczestnicy sporu prześcigają się w przeprosinach za polską transformację i oskarżają wzajemnie o to, kto kogo bardziej obraził i skuteczniej sprowokował do zemsty. Nie bagatelizując tych wszystkich argumentów uważam, że ważną rolę w zmarnowaniu społecznego, gospodarczego i geopolitycznego dorobku polskiej transformacji odegrała śmierć. Czyli powrót silnej w Polsce martyrologicznej tradycji.

Czemu jednak elity transformacyjne były ostrożne z polską martyrologią i czemu przechwyciła ją antyliberalna prawica?

Umrzeć na swój własny sposób

Pod koniec lat 90. Aleksander Smolar sformułował tezę o ciążącym nad Polską fatum „modernizacji imitacyjnej”. Zwracał uwagę, że długotrwałe przerwanie polskiej tradycji państwowej, a także wyniszczenie cywilizacyjne kraju po półwieczu „realnego socjalizmu” powodują, że Polska musi przyjmować gotowe instytucje i prawa liberalnego Zachodu. Ze świadomością ceny, jaką peryferie zawsze płacą centrum za prawo do imitacji. To Anglikom przydarzyła się bowiem rewolucja przemysłowa, Francuzom rewolucja społeczna, Niemcom romantyczna kontrrewolucja. Tymczasem

Reklama

Polska u progu nowoczesności – między XVII i XVIII wiekiem – została wyeliminowana jako podmiot życia politycznego tworzący własny model cywilizacyjny.

Choć elity transformacyjne rzadko przyznawały się do imitacyjnego charakteru polskiej transformacji, to jej „imitacyjność” i „neokolonialny charakter” stały się podstawowym oskarżeniem formułowanym przez intelektualistów prawicy – Jadwigę Staniszkis, Ryszarda Legutkę, Zdzisława Krasnodębskiego, Andrzeja Zybertowicza. Jednak (za wyjątkiem Jadwigi Staniszkis, która próbowała kreślić pozytywne modele „innej nowoczesności na peryferiach”) przewaga ataków na „wielką imitację” nad zdolnością pozytywnego przedstawienia własnej silnej tradycji demaskowała resentymentalny charakter tych krytyk.

Zygmunt Freud w dziele „Poza zasadą przyjemności” sformułował znamienną uwagę, że „każdy organizm pragnie umrzeć na swój własny sposób”. Kluczowe elementy transformacji ustrojowej po roku 1989, czyli faktycznej odbudowy materialnego życia Polaków, były dla prawicowych krytyków transformacji nieatrakcyjne i „niepolskie” z racji ich nieuniknionej imitacyjności.

Skoro – zdaniem kulturowej prawicy z lat 90. – Polacy nie umieli żyć na swój własny sposób, to powinni byli na swój własny sposób umrzeć.

A skoro tak, to logiczny stał się powrót prawicy do martyrologii jako jedynego elementu polskiej tradycji gwarantującego jej faktyczną odrębność, suwerenność, wręcz atrakcyjność.

Hańba żyjącym!

Gdy w 2002 roku Lech Kaczyński został prezydentem Warszawy, to za swój priorytet uznaje nie odbudowę stolicy z PRL-owskiego zaniedbania (to, co później zrobiła Hanna Gronkiewicz-Waltz znienawidzona przez prawicę jako „Caryca lemingów”), ale zbudowanie Muzeum Powstania Warszawskiego. Muzeum zostaje otwarte w 2004 roku, a ten jedyny inwestycyjny sukces Lecha Kaczyńskiego stanie się jego przepustką do prezydentury Polski. Będzie też wykorzystywany przez liderów PiS do udowadniania, że tylko oni są patriotami, przywiązanymi do polskiej tradycji, której cała reszta elit III RP się wstydzi.

Czemu ludzie, którzy rządzili miastem przed Lechem Kaczyńskim, czy szerzej elity III RP były ostrożne z martyrologią Powstania Warszawskiego? Czemu nie wykorzystali jej tak, jak bracia Kaczyńscy?

Konserwatyści i wolnorynkowi liberałowie – rozsiani pomiędzy Unią Demokratyczną i KLD – byli wychowankami Stefana Kisielewskiego, który decyzję o rozpoczęciu Powstania Warszawskiego uważał za zbrodnię.

Albo Mirosława Dzielskiego, który sam nawiązywał do tradycji politycznego realizmu sięgającego „krakowskiej szkoły historycznej”, jej antypowstańczych i antymartyrologicznych pamfletów z „Teki Stańczyka”.

Podobnie było z pierwszymi, jeszcze cywilizowanymi endekami III RP. Wiesław Chrzanowski, sam kombatant Powstania Warszawskiego, często opowiadał, jak on i inni młodzi powstańcy wychodzący z Warszawy w październiku 1944 domagali się osądzenia i skazania Tadeusza Bora-Komorowskiego za decyzję, która spowodowała zagładę miasta i jego mieszkańców. Z kolei SLD-owcy nie chcieli podejmować tematu z oczywistych względów, byli spadkobiercami formacji, która – przynajmniej przez pierwszą dekadę PRL-u – pamięć o Powstaniu Warszawskim próbowała zatrzeć.

Adam Michnik był w tej kwestii rozdarty. On sam – polityczny realista, niechętny szafowaniu życiem, szczególnie życiem innych – w sprawie powstania był jednak ostrożny.

Autorytetami byli tu dla niego Władysław Bartoszewski i Jan Józef Lipski. Obaj walczący w powstaniu, dalecy byli od entuzjazmu. Lipski powiedział kiedyś: „szedłem do powstania w zupełnie innym nastroju niż większość moich kolegów, byłem głęboko przekonany, że źle się ono skończy. Może dlatego, że wiedziałem, co mamy w magazynach”. Obaj nigdy jednak nie przystąpili do obozu obrazoburców.

W polskich sporach problemem nigdy nie była oczywista konieczność oddania hołdu ofiarom powstania. Spór toczył się o racjonalność decyzji jego rozpoczęcia. Ale nawet ten spór odbywał się w cieniu historycznego fatalizmu. Polska i tak była skazana na stanie się ofiarą pojałtańskiego porządku – można było jedynie wybierać mniej lub bardziej krwawe wersje tej klęski. Problem pojawił się wówczas, gdy prezydent (już Polski, a nie tylko Warszawy)

Lech Kaczyński, w zupełnie innej sytuacji geopolitycznej, kiedy Polska była w Unii Europejskiej, kiedy polityczny realizm nie oznaczał już zdrady, powtarzał, że decyzja o rozpoczęciu Powstania Warszawskiego jest dla niego „wzorcem uprawiania dzisiejszej polityki polskiej”, europejskiej czy wschodniej.

To była „zła historia jako matka złej polityki”, jak mawiali krakowscy „Stańczycy”, którzy zmagali się z tradycją insurekcyjną ponad 100 lat wcześniej. Muzeum Powstania Warszawskiego nie stało się miejscem uczciwej refleksji nad całą powstańczą tradycją, lecz świątynią heroicznej śmierci, przeciwstawionej życiu godnemu pogardy. Inscenizacja „Hamleta ’44”, wystawiona w Muzeum Powstania Warszawskiego w 2008 roku, kończyła się wielokrotnie powtórzonym przez młodych aktorów okrzykiem „Hańba żyjącym!”.

Pierwsza taka żałoba

Pierwszą zbiorową żałobą współczesnych Polaków nie były – warto przypomnieć – dni po katastrofie smoleńskiej, ale pożegnanie Jana Pawła II w kwietniu 2005 r. Dziesiątki tysięcy ludzi wyszły na ulice, by zapalać znicze i składać wiązanki. Nie było takich tłumów z okazji wejścia Polski do NATO, do UE, nie było takich tłumów przy okazji żadnego święta dotyczącego nowego polskiego życia.

Wtedy powstaje mit „pokolenia JP2”, szybko wykorzystany przez młodą prawicę – odrzucającą świecką i liberalną Polskę jako „niedochowującą wierności wezwaniu Jana Pawła II”. Początkowo uderza to wyłącznie w „Polskę Rywina” z czasów schyłku hegemonii SLD, ale szybko stanie się napędem radykalizującej się nacjonalistycznej i klerykalnej prawicy. Przed wyborami 2005 roku hasło „pokolenia JP2” łączy jeszcze zwolenników PiS i PO marzących o rządach „POPiS-u”. Jednak wybuch nowej „wojny na górze” pomiędzy PiS-em i PO da alibi do usunięcia z wyimaginowanej wspólnoty „pokolenia JP2” liberałów jako nie dość katolickich i polskich.

Kiedy Jarosław Kaczyński straci władzę w 2007 roku, uznający się za jednego z bardów „pokolenia JP2” Jan Pospieszalski ogłosi, że „pod władzą Donalda Tuska polscy katolicy są prześladowani jak za Gomułki”.

Donald Tusk próbował walczyć z masową żałobą zachęcając Polaków do innych zbiorowych emocji – satysfakcji z autostrad czy stadionów, na których mieliśmy kibicować zwycięstwom biało-czerwonej drużyny. I bawić się na koncertach zamiast rozpamiętywać zadane nam rany. Co roku przez Warszawę przechodziły też Parady Schumana, mające zbudować pozytywne emocje wokół polskiej obecności w UE. Były to imprezy szlachetne w założeniu, ale martwe od poczęcia. Uczestniczący w nich młodzi ludzie zachowywali się jak grzeczni uczestnicy szkolnych akademii. Chętnie korzystaliśmy z sukcesów III RP podnoszących jakość naszego życia codziennego, jednak żadne zrytualizowane „święto życia” nie mogło w swojej autentyczności konkurować z rytuałem masowej żałoby. Może właśnie dlatego, że codzienne życie jest przeciwieństwem martwego rytuału.

Masakra przywiązuje do Polski

Jarosław Marek Rymkiewicz w wydanej w 2008 roku książce „Kinderszenen” postawił radykalną tezę, że wobec słabości innych wymiarów polskiej tradycji tylko martyrologia zakotwicza Polaków w polskości, w odrębnej tożsamości, którą można oddzielić od uniwersalnego człowieczeństwa albo nawet mu przeciwstawić. Skoro nie może Polaków fascynować ani silna tradycja państwowa, ani silna gospodarka, ani bogaty dorobek instytucjonalny czy normatywny (bo takich nie mamy), to skutecznie przywiąże nas do polskości jedynie „masakra”. W tej roli Rymkiewicz obsadził w swej książce Powstanie Warszawskie z jego blisko dwustu tysiącami ofiar (głównie cywilnych).

Kiedy po wydaniu „Kinderszenen” przeprowadzałem z jej autorem polemiczny wywiad, Rymkiewicz powiedział mi prowokacyjnie, że gdyby w Powstaniu Warszawskim zginęło dwa razy więcej Polaków, to jego przydatność dla budowania polskiej tożsamości byłaby dwa razy większa. Dodał też – w duchu kompletnego już nihilizmu – że dla utrzymania siły polskości takie masakry należałoby powtarzać.

Aż trudno uwierzyć, że „Kinderzenen” zostały napisane na dwa lata przed katastrofą smoleńską, a nie miesiąc po niej. Postawienie na martyrologię jako najskuteczniejszy argument przeciwko „transformacji imitacyjnej” stało się bowiem podstawową strategią polskiej prawicy po 10 kwietnia 2010. Tomasz Terlikowski napisał wówczas na swoim blogu z uniesieniem i fascynacją: „próbowaliśmy uciec od misji, jaką stawiał przed nami Bóg, w »normalność« Zachodu. Ta tragedia jest wyraźnym przypomnieniem, że nie będzie nam dane bycie »normalnym« narodem, który może żyć w świętym spokoju, że od nas Pan Bóg wymaga co jakiś czas daniny krwi!”. A zafascynowany Rymkiewiczem młody poeta (dziś już obecny w PiS-owskich programach nauczania) Wojciech Wencel napisał z entuzjazmem: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my giniemy!”.

Do tego doszedł głęboki podział w polskim Kościele. Jego część – której liderami byli biskupi Marek Jędraszewski czy Wiesław Mering – uznała narodową martyrologię za szansę na zatrzymanie „fali sekularyzacji z Brukseli” i jednoznacznie wsparła „religię smoleńską”.

Tryumf sushi-mesjanistów

Szczególnie po Smoleńsku oś politycznej i cywilizacyjnej wojny o duchową dominację, a w końcu także i polityczną władzę w Polsce zaczęli definiować ci, którzy piękno i wielkość narodowej martyrologii przeciwstawiali godnemu pogardy codziennemu życiu „lemingów”. Jednak już wcześniej, w 2007 roku, kampanię wyborczą PiS-u zdominowały szyderstwa z Jolanty Kwaśniewskiej, która w programie TVN Style uczyła nowe polskie mieszczaństwo „jedzenia bezy łyżeczką”. Kiedy zaś wybuchła wojna na Ukrainie, Marcin Wolski powtarzał publicznie, że Polacy powinni zazdrościć mieszkańcom Donbasu ostrzeliwania ich domów przez rosyjskie czołgi, bo „tylko krew daje prawdziwą, a nie okrągłostołową wolność”. Ta pochwała heroicznej śmierci była skrajną hipokryzją w ustach człowieka, który sam przez całe życie był ostrożnym koniunkturalistą. Ale tak to już w Polsce jest, że sprytni oportunistyczni starcy bardzo często zachwycają się wizją dzieci ginących na barykadach.

Czołowy paszkwilant prawicy Robert Mazurek (któremu najpierw tryumf smoleńszczyzny, a potem zwycięstwo wyborcze PiS-u bardzo pomogły w dziennikarskiej karierze) w swoim „alfabecie leminga” sprowadzał pragnienie normalnego życia i społecznego awansu nowego polskiego mieszczaństwa do „nordic walking”, „jedzenia sushi”, oraz „maciato i kapuczino pitych w Starbucksie”. Szczególną pogardą, charakterystyczną dla wielu perwertów i mizoginów z polskiej „chłopięcej” prawicy, autor „alfabetu leminga” darzył „leminżyce, czyli samice lemingów”, których życiowe ambicje sprowadzał do „marzenia o liposukcji”.

W samym apogeum posmoleńskiej żałoby, w parę dni po katastrofie, ten sam Robert Mazurek napisał jednak bardzo reprezentatywny dla „obozu śmierci” tekst w „Rzeczpospolitej”. Po rytualnym obrażaniu tych, którzy nie szanowali Lecha Kaczyńskiego, po straszeniu „lemingów”, że „teraz czapkami was nakryjemy”, Mazurek napisał: „nawet sushi lubimy inne, bo, i to was zaskoczy, nie jadamy wyłącznie bigosu”. Jak widać martyrologia była od początku dla tego środowiska przepustką do władzy i pieniędzy. Szydzili ze sposobu życia „lemingów” nie dlatego, że woleli bigos, ale ponieważ chcieli „lemingi” przy mitycznych stołach z sushi wreszcie zastąpić.

Śmierciożercy u władzy

Zadziwiająca jest wiara tych „śmierciożerców”, dziś już na stanowiskach prezesów spółek skarbu państwa, tych pracowników pionu pisowskiej propagandy, tych „żołnierzy wyklętych” w kibolskich szalikach, że symboliczne opowiedzenie się po stronie heroicznej śmierci przeciw zwyczajnemu życiu nie będzie miało żadnych konsekwencji. Konsekwencji dla ich własnego życia, dla życia ich rodzin i dzieci. Wydawali się sądzić – i wciąż wydają się tak myśleć – że sushi jedzone przy stole ozdobionym zniczem i kotwiczką Polski Walczącej będzie smakowało lepiej, niż przy stole ozdobionym unijnymi gwiazdkami. Pieniądze z Unii nadal będą płynąć, zaś w Europie nadal będzie panował pokój. W końcu nawet salw ze wschodniej Ukrainy w Warszawie prawie nie było słychać.

Tak jednak nie jest.

Kult śmierci i znudzenie „zwykłym liberalnym życiem” nie jest już wyłącznie polskim fenomenem. Okrzyk „Chwała umarłym bohaterom!” rozlega się dzisiaj nie tylko na trasie Marszu Niepodległości w Warszawie. Jest także powtarzane – niczym echo faszystowskiego „Viva la muerte!” z lat trzydziestych ubiegłego wieku – przez putinowską młodzież na ulicach Moskwy, banderowców w Kijowie, neonazistów na ulicach Drezna.

Śmierć – użyta do legitymizacji polityki i państwa – ma swoje konsekwencje. Kult masakry prowadzi do gotowości powtórzenia masakry – dziś w postaci podejmowanych przez Jarosława Kaczyńskiego prób wymuszenia wyborów prezydenckich w apogeum epidemii koronawirusa. Zgodnie z przedstawionym w „Kinderszenen” mrocznym marzeniem Jarosława Marka Rymkiewicza o „masakrze Polaków, która na zawsze przywiąże ich do polskości”.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński, Fot. Flickr/KPRM/P. Tracz

Reklama