Czy po sześciu latach władzy Kaczyńskiego można uprawiać w Polsce politykę, jakby nic się nie stało? Każdy, kto rozbije jedność opozycji w Rzeszowie czy w walce o utrudnienie PiS-owi skoku na unijne miliardy, będzie miał krew polskiej demokracji na rękach – pisze Cezary Michalski

Opozycję czekają dwa testy. Wybory prezydenta Rzeszowa i ratyfikacja Europejskiego Planu Odbudowy. Pierwszy test jest tylko z pozoru lokalny. Kto bowiem wygra w Rzeszowie, wygra w Polsce, bo Rzeszów to jednocześnie stolica najbardziej prawicowego Podkarpacia i jednocześnie duże polskie miasto szukające ucieczki z niedorozwoju i zacofania, mające mieszczańską elitę pragnącą modernizacji. Czyli podzielone jak Polska.

Drugi test rozstrzygnie, czy PiS zbuduje antyeuropejski Gilead za unijne pieniądze.

Czy miliardy z Europejskiego Planu Odbudowy i z unijnego budżetu dotrą do wszystkich Polaków, do wszystkich polskich przedsiębiorców, do wszystkich polskich samorządów, czy też zostaną w większej części przechwycone przez PiS. I posłużą do zbudowania dojrzałego, domkniętego, nieobalalnego autorytaryzmu za unijne pieniądze.

Czy dalej będą mnożyć się i rozkwitać kosztujące miliony złotych, pokrywające już dziś polskie miasta, hektary plakatów, na których embrion (którego nikt nie chce zabijać, bo zdecydowanie ten embrion na plakatach ma więcej niż 12 tygodni) wyciąga rączki do mamusi i tatusia domagając się – w imieniu Jędraszewskiego, Rydzyka, Kaczyńskiego, Przyłębskiej – karania i poniżania „zbyt wyzwolonych” kobiet.

Reklama

W obu wypadkach – Rzeszów i ratyfikacja Europejskiego Planu Odbudowy – szansa (wcale nie gwarancja, ale przynajmniej szansa) na pokonanie lub zablokowanie PiS-u zależy od jedności opozycji. W obu wypadkach tę jedność rozbijają ludzie uważający, że w Polsce – po sześciu latach władzy Kaczyńskiego i wobec perspektywy następnych lat rządów autorytarnej prawicy – można uprawiać politykę jak zwykle, można jak zwykle budować swoje małe polityczne karierki. Albo można jak zwykle, jak w każdej stabilnej demokracji, realizować swoje ideologiczne priorytety,

celebrować ideologiczną czystość swoich pięknych duszyczek.

Zła diagnoza matką złej polityki

W obu wypadkach jedność opozycji zależy od właściwej diagnozy sytuacji politycznej w Polsce.

„Konserwatywni dziadersi” z Krakowskiej Szkoły Historycznej (osobiście uważam ich za inteligentniejszych od całej gromady komentatorów i komentatorek z lewicowych i medialnych baniek) zamiast zadowolić się okrzykiem „wyp…dalać!” (albo jakąś XIX-wieczną odmianą tego okrzyku) myśleli, pisali książki, a nawet sformułowali słynny, straszliwy w polskim kontekście, aforyzm: „zła historia jest matką złej polityki”. Oznaczał on, że jeśli my, Polacy, bezrefleksyjnie uczymy się na historycznych kłamstwach, które sami na swój temat wymyślamy,

jeśli wierzymy w moralne zwycięstwa, jakie rzekomo odnieśliśmy po realnych klęskach, to zawsze w przyszłości będziemy popełniać klęski i przekonywać się, że nie wynikają z tego żadne moralne zwycięstwa.

Parafraza Krakowskiej Szkoły Historycznej na dzisiaj? Zła diagnoza jest matką złej polityki. No bo jeśli rzeczywiście prawdziwa jest diagnoza, że Zjednoczonej Prawicy już nie ma, Kaczyński jest idiotą, który w dodatku nie ma ochoty rządzić i rozpisze wybory za trzy dni, wyłącznie po to, aby wygrała je opozycja – to w takim razie jedność opozycji faktycznie nie jest w ogóle potrzebna. A taką diagnozę znajdziemy dzisiaj w tekstach autorów z całej lewicowej bańki oraz ze sporej części mediów liberalnych.

Każdy dziennikarz, publicysta i komentator niepisowskich mediów dostaje ostatnio parę zamówień w tygodniu na napisanie takich tekstów i – przykro mi to mówić – znaczna część z nas te zamówienia przyjmuje i takie teksty pisze. Ja rozumiem, że przedstawianie przeciwnika jako skończonego osła pełni czasem funkcję performatywną i autoterapeutyczną. Może motywować, mobilizować, szczególnie kiedy mamy powody do depresji.

Jednak jest taki poziom samozakłamania, który nie tylko już nie pomaga, ale może zabić pacjenta.

Mała dygresja na temat jedności prawicy

Analogie pomiędzy obecną „szorstką przyjaźnią” Kaczyńskiego, Gowina i Ziobry a sypaniem się koalicji koalicji PiS-Samoobrona-LPR w 2007 roku są faktycznie wyraźne i barwne. Mamy powtarzające się zderzenia Ziobry z Morawieckim (a tak naprawdę ze stojącym za plecami Morawieckiego Kaczyńskim). Mamy wypuszczanie kompromitujących materiałów na Obajtka, a wcześniej na Morawieckiego i jego rodzinny biznes nieruchomościowy, na Kaczyńskiego i jego Srebrną.

Część z tych rewelacji znajduje się w aktach spraw prowadzonych, umarzanych albo spowalnianych przez prokuratorów kontrolowanych i nadzorowanych przez Zbigniewa Ziobrę. Gowin przy każdej okazji daje do zrozumienia, że mógłby porzucić obóz władzy i związać się z opozycją – jeśli opozycja znajdzie się kiedyś w pozycji siły i będzie mu mogła zagwarantować zachowanie wpływów.

Jednak Kaczyński, Ziobro, Gowin rozgrywają na razie swoje wewnętrzne konflikty i licytacje o wpływy ostrożniej, niż to robili Kaczyński, Lepper i Giertych w 2007 roku.

To prawda, że w mediach pojawiają się taśmy i inne kompromitujące materiały – uderzenia z kierunku Ziobry w stronę Morawieckiego, z kierunku Kaczyńskiego i Kamińskiego w stronę Ziobry.

Zarówno Morawiecki, jak też Ziobro mieli interes w tym, aby zniszczyć Kaczyńskiemu Obajtka (a w każdym razie mocno pokiereszować mu wizerunkową buźkę). Jednak wciąż żadna ze stron nie rzuciła tych materiałów z otwartą przyłbicą, tak jak Kaczyński i Kamiński zrobili to kiedyś z materiałami na Leppera.

Dziś wszystkie buldogi walczące pod dywanem Zjednoczonej Prawicy wciąż jeszcze zadowalają się przeciekami do mediów niepisowskich, co ma pokazać, że mają atomówki przeciwko sobie, mogą je zdetonować, ale ciągle wolą używać ich do pragmatycznej walki o stanowiska i publiczne pieniądze w ministerstwach, spółkach skarbu państwa, fundacjach i mediach. Ziobro i Gowin powtarzają w apogeum każdego kryzysu, że „Zjednoczona Prawica jest dla nas wartością”. Co oznacza, że nie chcą ryzykować utraty publicznych stanowisk i publicznych pieniędzy, których dystrybucję wciąż kontroluje Jarosław Kaczyński.

Nawet jednokomórkowce się uczą, a prawica też się trochę nauczyła – po doświadczeniach Konwentu Świętej Katarzyny, po doświadczeniach rozpadu AWS, po doświadczeniach (i konsekwencjach) utraty władzy w 2007 roku.

W 2015 roku Kaczyński wyciągnął tradycyjnie w Polsce podzieloną prawicę z bagna bratobójczych walk na szczyty władzy absolutnej. Posługując się zradykalizowaną wersją TKM (Teraz, K…, My!) zagwarantował swoim koalicjantom publiczne funkcje i publiczne pieniądze. Wykreował setki, a może już tysiące Obajtków, stworzył stabilizatory, które – przy całym chaosie i bagnie, jakie widzimy na co dzień – nadal działają. Ziobro i inni nadal nie odpalają atomówek, bo wiedzą, że tracąc władzę znów stoczą się do bagna. Kaczyński tę ewolucyjną wiedzę (minimalną, ale istotną) wciąż wykorzystuje.

Antoni Macierewicz, Ryszard Terlecki (który rozpoczął kiedyś swoją karierę na prawicy od publicznego donosu na własnego ojca, którego agenturalną współpracę ujawnił na łamach prasy), Kuchciński, Suski, Błaszczak, Ziobro, Warchoł, Przyłębska… wiedzą, że

bez Kaczyńskiego byliby nikim.

Tak jak byli nikim – politycznie wszyscy, a niektórzy także życiowo – przez prawie cały okres III RP. Podczas gdy z Kaczyńskim (choćby i pod nim) są panami świata. To jest najważniejszy mechanizm, który wciąż utrzymuje Zjednoczoną Prawicę we względnej jedności.

Jeśli nie mam racji…

Ale może faktycznie ja nie mam racji, a mają rację ludzie zamawiający i piszący teksty o rozpadzie Zjednoczonej Prawicy i o tym, że „głupi Kaczor” już od dawna Polską nie rządzi, gdyż „władza leży na ulicy”.

Jeśli jednak faktycznie Zjednoczonej Prawicy już nie ma, a Kaczyński jest bezsilnym wioskowym głupkiem, to wówczas po co opozycja ma współpracować w Rzeszowie czy przeciwstawić się wspólnie ratyfikacji Europejskiego Planu Odbudowy na warunkach PiS?

I wtedy rację ma Zandberg, że woli wraz z tym „słabym Kaczyńskim” mordować polski liberalizm, niż liberalizmu w Polsce przed Kaczyńskim bronić.

Jeśli nie ma już realnego zagrożenia ze strony Zjednoczonej Prawicy dla polskiej demokracji, dla polskich kobiet, dla praworządności w Polsce, dla polskiej pozycji w UE i dla samej UE (którą Kaczyński i Orbán niszczą dziś dla Putina), to wówczas Hołownia faktycznie powinien budować swoją indywidualną karierę wypruwając flaki wyłącznie konkurencyjnym ugrupowaniom opozycji (bo na Kaczyńskiego żadnego pomysłu jeszcze nie pokazał), Zandberg faktycznie powinien głosować wraz z Kaczyńskim, tak jak to robi od ponad roku w prawie każdym głosowaniu nad kolejnymi PiS-owskimi projektami podnoszącymi podatki, daniny, opłaty, utrudniającymi życie polskim przedsiębiorcom i niszczącymi polską klasę średnią, Czarzasty faktycznie powinien myśleć wyłącznie o własnym przeżyciu na czele rozsypującej się Lewicy, a – last but not least – różne frakcje i indywidualne ambitne elektrony w PO powinny zająć się konkurencją wewnętrzną zamiast pracować nad konsolidacją własnej instytucji.

Jeśli jednak optymistyczna diagnoza panująca w lewicowych i medialnych bańkach jest fałszywa, to każdy, kto rozbije jedność opozycji w Rzeszowie, i każdy, kto rozbije jedność opozycji w rozgrywce o unijne miliardy (czy trafią do wszystkich Polaków, czy tylko do PiS, Ordo Iuris, Rydzyka i Jędraszewskiego),

będzie miał krew polskiej demokracji na rękach.

A państwo sami – wyborcy, czytelnicy niepisowskiej prasy – musicie ocenić, która z tych dwóch diagnoz jest prawdziwa po sześciu latach rządów PiS i wobec ryzyka kolejnych lat rządów autorytarnej prawicy.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński w otoczeniu swoich ludzi, Fot. Flickr/Sejm RP/Krzysztof Białoskórski, licencja Creative Commons

Reklama