Nowa sytuacja po głosowaniu w sprawie Funduszu Odbudowy gwarantuje Kaczyńskiemu władzę na dłużej. Jakaś udana rekonfiguracja opozycyjnej sceny potrwa parę lat, a w tym czasie Kaczyński (i jego polityczne, kulturowe, biznesowe, służbowe… zaplecze) będzie miał całkowicie rozwiązane ręce. Co odczują wszyscy, od kobiet po sędziów, od środowisk LGBT po nauczycieli – pisze Cezary Michalski

Jarosławowi Kaczyńskiemu, dzięki błyskotliwemu manewrowi ze zdobyciem praktycznie bezwarunkowego (czyli na warunkach PiS) poparcia najpierw Lewicy, a później także PSL i Hołowni dla ratyfikacji Funduszu Odbudowy, udało się pod pretekstem jednorazowego wydarzenia stworzyć sytuację polityczną, która może się okazać trwała.

Ta nowa sytuacja gwarantuje Kaczyńskiemu władzę na dłużej, a to z paru powodów.

Po pierwsze Kaczyński zaproponował różnym podmiotom opozycji wspólną koalicję przeciwko PO. Ta propozycja została zrozumiana, zaakceptowana i zrealizowana. Kaczyński ma nadzieję pozbyć się w ten sposób jedynej silnej opozycyjnej formacji – dysponującej doświadczonymi zawodowymi politykami (nie wolontariuszami), strukturami w całej Polsce, silną pozycją w samorządzie, liczną reprezentacją w Senacie i Sejmie, silną i wpływową reprezentacją w Parlamencie Europejskim itp., itd.

Reklama

Po drugie

Hołownia politycznie nie zastąpi PO długo, a funkcjonalnie czy instytucjonalnie moim zdaniem nie zastąpi jej nigdy.

Nie mówiąc już o PSL-u, który Platformy też nie zastąpi. Ludowcy próbowali to zrobić w miastach co najmniej dwa razy (przy okazji ostatnich wyborów parlamentarnych i prezydenckich). Za każdym razem polegli, podczas gdy w tym samym czasie Kaczyński wykończał ich na wsi. Nawet jednak jakaś udana rekonfiguracja opozycyjnej sceny potrwa parę lat, a w tym czasie Kaczyński (i jego polityczne, kulturowe, biznesowe, służbowe… zaplecze) będzie miał całkowicie rozwiązane ręce. Co odczują wszyscy, od kobiet po sędziów, od środowisk LGBT po nauczycieli.

Po trzecie Lewica, którą Kaczyński tak pięknie wykorzystał, nie stanowi dla niego żadnego politycznego zagrożenia.

Lewica Czarzastego schodzi powoli do grobu, a na swojej drodze na cmentarz jest zainteresowana już tylko drobnymi wziątkami (garnitury, znicze).

Lewica Zandberga jest na tym tle prawdziwą potęgą, ale wyłącznie w warszawsko-krakowskiej młodzieżowej bańce (niestety także medialnej – myślę oczywiście o mediach niepisowskich, gdzie młode „razemki” i nieco od nich starszy wiekiem, choć równie jak oni młody intelektem i duchem Jacek Żakowski, mają wspólnie wystarczającą siłę, żeby „zaszumieć” i zdezinterpretować każdy fakt kompromitujący Adriana Zandberga lub choćby każący się zastanowić, czy jest on aby rzeczywiście socjaldemokratą, czy raczej Warufakisowo-Podemosowym neokomunistą, co w Europie Zachodniej miałoby nawet jakąś silną polityczną klientelę, natomiast w Polsce będzie zawsze dekadenckim wyborem najbardziej zblazowanej części absolwentów Bednarskiej i liceum im. Jacka Kuronia).

Tak rozumiana Lewica nigdy nie sięgnie po elektorat Kaczyńskiego, natomiast bardzo długo może Kaczyńskiemu pomagać, dezorganizując wewnętrzną komunikację i przekaz obozu liberalnego.

PSL będzie zjedzone przez PiS i różne inne odmiany prawicy, szczególnie po tym, jak dysponujący europejskimi pieniędzmi (tymi „30-procentami dla samorządów”) PiS-owscy komisarze ruszą w Polskę i dadzą kolejnym samorządowcom bardzo prosty wybór – analogiczny do tego, jaki dali im przy rozdzielaniu Funduszu Inwestycji Lokalnych – „albo pójdziecie z nami i was ozłocimy, albo pójdziecie przeciwko nam lub choćby będziecie próbowali trzymać się z boku, wtedy was zagłodzimy”.

Mogę krytykować Lewicę za to, co zrobiła.

Mogę szydzić z Hołowni, że postanowił w Polsce PiS odgrywać rolę słynnej Chrześcijańskiej Unii Jedności (cyt. podobno za Stefan Kisielewski) i zbiera pod swoje skrzydła ludzi zmęczonych sześcioletnią walką, w dodatku po przegranej stronie, więc liczących na to, że przy dźwiękach jego częściowo symetrystycznej kołysanki sobie po przegranej walce odpoczną.

Mogę szydzić do woli z pewnej posłanki, która podczas sławetnej okupacji sali posiedzeń Sejmu przed pięcioma laty dawała takie popisy antypisowskiej autoegzaltacji, że ją Grzegorz Schetyna musiał mitygować, a teraz pod Hołownią ubolewa nad „wysoką temperaturą polsko-polskiej wojny”.

Mogę szydzić do woli z Zandbergistów, PSL-owców i ludzi Hołowni powtarzających bez zająknienia wyprodukowane przez Bielana i Dworczyka epitety na temat Platformy Obywatelskiej jako partii, która „nie chciała, żeby unijne pieniądze dotarły do zwykłych Polaków” (precyzyjny warunek przygotowany przez KO dla całej opozycji, czyli projekt ustawy o Agencji Spójności i Rozwoju wspierany w Senacie przez całą opozycję, łącznie z PSL i Lewicą, był właśnie gwarancją, że te pieniądze dotrą do zwykłych Polaków, a nie zostaną przechwycone przez klony Daniela Obajtka w każdym powiecie i gminie).

Mógłbym tak szydzić w nieskończoność, wiem jednak, że każde moje szyderstwo będzie pracą dla Kaczyńskiego, który chce, aby podział pomiędzy politykami opozycyjnych ugrupowań zszedł teraz pod strzechy i na zawsze przeszkodził stworzyć jakikolwiek wspólny front, który mógłby zatrzymać Kaczyńskiego, Czarnka, Rydzyka, Jędraszewskiego… (długo by wymieniać).

Zresztą Zbigniew Ziobro także – dzięki genialnemu manewrowi Zandberga, Czarzastego i Biedronia – mógł politycznie zapunktować.

Mógł mianowicie zagłosować przeciwko Funduszowi Odbudowy nie stwarzając jakiegokolwiek politycznego ryzyka ani dla Jarosława Kaczyńskiego, ani dla siebie. Mógł przedstawić się najtwardszemu elektoratowi prawicy, także elektoratowi Konfederacji, jako polityk nieskazitelnie antyunijny i narodowo-katolicki, ale jakże – w porównaniu z Konfederatami – wpływowy. Mógł to wszystko zrobić bez ryzyka odcięcia jego formacji od publicznych stanowisk i publicznych pieniędzy.

Kaczyński wie bowiem doskonale, że tak uwiarygodniony koalicjant będzie pilnował prawego skrzydła. Będzie tego prawego skrzydła pilnował – mimo wszystkich dąsów i waśni – dla Kaczyńskiego, dla jego rządu i dla jego obozu Zjednoczonej Prawicy. Może kiedy Kaczyński odejdzie już do krainy wiecznych łowów (czyli na polityczną emeryturę, co jak sądzę za jego życia nigdy się nie wydarzy), wówczas Ziobro wykorzysta ten legitymizacyjny kapitał załatwiony mu za friko przez Zandberga, Czarzastego i Biedronia do wykończenia „miękiszona” Morawieckiego. Ale to już będzie zupełnie inna historia, nawet jeśli równie mroczna i równie przypominająca bajki dla dzieci autorstwa braci Grimm.

Tak więc nawet w uszczypliwościach i szyderstwach pod adresem Lewicy, PSL i Hołowni muszę się miarkować, żeby w ten sposób również nie zagrać w orkiestrze Kaczyńskiego, nawet bardzo tego nie chcąc.

Czy mam zatem jakąś bardziej optymistyczną diagnozę, czy mam jakiś pomysł, czy powinienem w ogóle dalej pisać o polityce? Szczerze mówiąc, nie wiem.

Kiedy nie ma się żadnego pomysłu na kontrofensywę, pozostaje przegląd pokonanych wojsk. Elektorat PO i elektorat Hołowni nadal są – przy wszystkich różnicach – elektoratami komplementarnymi, potencjalnie zdolnymi do współpracy. Częściowo nawet się pokrywają, bo elektorat Hołowni (ten z wyborów prezydenckich i ten sondażowy) powstał w ogromnej części z kanibalizacji elektoratu Platformy.

W elektoracie Lewicy jest część wierna Zandbergowi (to ci, którzy dla Zandberga zaatakowali Ogólnopolski Strajk Kobiet, zwymyślali Suchanow i Lempart, pospiesznie zdejmowali z Facebooka swoje zdjęcia z błyskawicą i robili wszystkie inne gesty, które w mniej farsowym wydaniu wykonywali kiedyś bolszewicy, kiedy w niełaskę popadł Trocki).

Dla tej części (niewielkiej, ale zdyscyplinowanej) priorytetem zawsze będzie „zajechanie libków”, zrobienie na złość prodemokratycznemu pokoleniu własnych rodziców, choćby oddając władzę w Polsce Kaczyńskiemu, Ziobrze, Czarnkowi, Rydzykowi, Jędraszewskiemu… na długo.

Ale jest też inna część elektoratu Lewicy (mam nadzieję, że większa), która nie chce poświęcić losu polskich kobiet, losu samej Polski, na ołtarzu zupełnie nieskandynawskiego narcyzmu Zandberga.

Jest wreszcie spora część elektoratu PSL (fakt, że zupełnie już niewielkiego), która wciąż pamięta, że ta partia bywała na polskiej wsi heroicznym przyczółkiem modernizacji, europejskości, nowoczesności, a czasami (choć to już najrzadziej) nawet przyczółkiem względnej świeckości lub przynajmniej nieradiomaryjnego katolicyzmu.

Te wszystkie elektoraty mogłyby odebrać władzę Kaczyńskiemu. Jeśli oczywiście ich polityczni reprezentanci zdołaliby kiedyś wyjść z sytuacji stworzonej przez Kaczyńskiego przy okazji parlamentarnego głosowania nad ratyfikacją Funduszu Odbudowy.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Mężczyzna w masce Jarosława Kaczyńskiego podczas demonstracji, Fot. Wiola Wiaderek/Shutterstock.com

Reklama