Donald Tusk stworzył realny biegun oporu przeciw Kaczyńskiemu. Cała polityka Kaczyńskiego, PiS-u, pożal się Boże premiera jest podporządkowane nagonce na Tuska. Co się nie udało? Tusk ciągle jeszcze nie stworzył drużyny, nie zaprzągł do jednego wózka wszystkich podmiotowych polityków i wszystkich politycznych nurtów nawet w samej Platformie – pisze Cezary Michalski

Przed rocznicą powrotu Donalda Tuska do polskiej polityki

Prawie rok po powrocie Donalda Tuska do polskiej polityki warto podsumować, co mu się realnie udało, a gdzie słynny efekt jego powrotu ugrzązł. Czy i do jakiego stopnia sprawdziła się jego „strategia solisty” w budowaniu własnego wizerunku i pozycji na polskiej scenie politycznej, w zarządzaniu Platformą, w walce o uzyskanie pozycji lidera całej opozycji.

Tusk miał nadzieję wejść w bezpośredni, osobisty pojedynek z Jarosławem Kaczyńskim. Miał w takiej walce z liderem PiS doświadczenie, wygrał ją w decydującym momencie kampanii wyborczej 2007 roku, co przesądziło o utracie przez Kaczyńskiego władzy na dwie kadencje.

Tusk nie bez racji uważał, że opozycja potrzebuje lidera, który rzuci wyzwanie Kaczyńskiemu i będzie go umiał pozbawić narracyjnego monopolu.

W kampanii wyborczej 2015 roku nie udało się to Ewie Kopacz, którą Tusk namaścił wcześniej na swą następczynię. Kaczyński zablokował wówczas premier Kopacz własną kandydatką na premiera, „zwyczajną kobietą z PiS” Beatą Szydło, co pozwoliło mu – w bardzo patriarchalnej polskiej polityce – zachować monopol w dziedzinie „prawdziwego przywództwa” (faktycznego kierowania partią, wybierania priorytetów, narzucania języka).

Reklama

Z różnych powodów zbudowanie kontry dla Kaczyńskiego nie udało się później Grzegorzowi Schetynie (rozumiejącemu politykę, utrzymującemu przy życiu PO i budującemu wokół niej koalicje, ale stworzonemu bardziej do ciężkiej politycznej pracy, niż do widowiskowych wizerunkowych pojedynków), Borysowi Budce (niepotrafiącemu narzucać własnego języka czy politycznych priorytetów), a także Szymonowi Hołowni (bardziej influencerowi, niż dojrzałemu politycznemu liderowi).

PiS-owscy polityczni stratedzy i propagandyści – przy narastającej przewadze prawicowych mediów i coraz większym chaosie w mediach niepisowskich – potrafili przy tym redukować pozycję poszczególnych liderów opozycji, nawet tych nowych. Usuwać ich z pola zarezerwowanego dla Kaczyńskiego jako bezdyskusyjnego pana polskiej polityki. Hołownię udało się zatem przedstawić jako zagrożenie przede wszystkim dla słabnącej Platformy i jako konkurenta dla jej kolejnych liderów, a Trzaskowski pozostał konkurentem przede wszystkim dla Dudy, a później dla powracającego Tuska. W tej sytuacji opozycja była ciągle symbolicznie pokonywana i zdominowana przez Kaczyńskiego.

Tusk miał nadzieję na sprowokowanie Kaczyńskiego do pojedynku, którego konsekwencją byłoby odbudowanie wyraźnego dwubiegunowego sporu politycznego, który dawałby opozycji szansę na pokonanie wciąż zjednoczonego (przynajmniej na listach wyborczych i w podziale łupów) obozu rządzącej prawicy.

Kaczyński nie podniósł rzuconej mu rękawicy, a rozbudowana machina nie tylko PiS-owskiej propagandy i PR-u, ale całego PiS-owskiego państwa zajęła się głównie tym, żeby prezesa PiS przed Tuskiem osłonić, zbudować pomiędzy nimi nieprzenikniony mur.

Nawet narażając się na zarzuty o tchórzostwo Kaczyński nie tylko nie zgodził się na jakąkolwiek bezpośrednią debatę z Tuskiem, lecz również starał się mu jak najmniej bezpośrednio odpowiadać, jak najmniej o nim w swoich wystąpieniach wspominać. Jak chwalili się prywatnie niektórzy politycy PiS i ludzie zajmujący się w tej partii PR-em, „Kaczyński dałby się Tuskowi sprowokować i nie było łatwo wsadzić go w medialny kaftan bezpieczeństwa, ale to się w zasadzie udało i bardzo się opłaciło”.

Faktycznie, Tuskowi podsyłano anonimowych harcowników z Woronicza, w osobistych atakach na niego licytowali się w oczach Kaczyńskiego Morawiecki i Ziobro, zarówno media państwowe, jak też „tożsamościowe media prawicy” (wspierane przez PiS publicznymi pieniędzmi media braci Karnowskich, Sakiewicza, Lisickiego…) urządzały festiwale nienawiści wobec staro-nowego lidera Platformy. Tusk radził sobie z takimi atakami, wygrywał bezpośrednie utarczki, ale Jarosław Kaczyński pozostał poza jego zasięgiem.

Dosłownie parę dni temu można było przeczytać na pewnym, bynajmniej niepisowskim portalu „newsa” brzmiącego mniej więcej tak: „Donald Tusk zbeształ młodą dziennikarkę TVP Info”. To pokazuje granice metody „wywoływania Kaczyńskiego na ubitą ziemię”. Prezes PiS został przez swoich ludzi i przez swoje państwo otoczony murem, przez który Tusk-bloger, Tusk-autor twittów, nawet Tusk doskonale wypadający w primetimowych wywiadach dla TVN24 – nie zdoła się przebić.

Solowa strategia wystarczyła Tuskowi na mocne przejęcie PO. Na razie jednak nie wystarczyła na tak wyraźne odbudowanie dwubiegunowego sporu z Kaczyńskim i dwubiegunowego zwarcia PO z PiS-em, aby przejąć inicjatywę w imieniu całej opozycji,

wyjąć Hołowni, Lewicy, PSL-owi tak dużą część elektoratu czy choćby sondażowego poparcia, aby liderzy tych mniejszych opozycyjnych formacji byli zmuszeni uznać przywództwo lidera PO.

Tusk i najbliżsi ludzie z jego otoczenia zakładali, że proces koncentrowania się całej opozycji wokół powracającego lidera PO rozpocznie się, kiedy poparcie dla Platformy przekroczy 30 procent i zrówna się z poparciem dla PiS. Odbiło się ono od 12 procent pod koniec rządów Budki, ale zatrzymało się na 24-26 procentach. Daje to Platformie nowe życie pod Tuskiem, buduje lojalność klubu parlamentarnego, którego członkowie i członkinie mają nadzieję zachować swoje sejmowe fotele po kolejnych wyborach, ale nie pozwala Tuskowi samodzielnie wyznaczać strategii dla całej antypisowskiej opozycji (taka jednolita strategia jest warunkiem wygrania z PiS).

Lewica zaczęła się sypać, co jest zresztą bardziej „zasługą” Czarzastego i Zandberga, niż osiągnięciem samego Tuska. Jednak samo logo „lewicy” pozwala w Polsce przejść próg wyborczy. A tym logiem wciąż dysponuje Czarzasty.

Także Hołownia utrzymuje poparcie w okolicach 10 procent, a w bardzo już osłabionym, ale wciąż potrzebnym do budowania wspólnego frontu opozycji PSL-u, wraz z powrotem Waldemara Pawlaka umacnia się frakcja gotowa na kapitulację wobec PiS.

Problemem Donalda Tuska jest nie tylko skuteczne osłanianie się Kaczyńskiego przed koniecznością podjęcia z nim bezpośredniego sporu. I nie tylko utrzymywanie się ośrodków opozycji, które nie uznają przywództwa Tuska. Problemem jest również to, czy solowa strategia Donalda Tuska potrafi wykreować nową energię – polityczną, programową, mobilizacyjną – na opozycji, a nawet w samej Platformie.

Tuż po swoim powrocie Tusk słusznie zauważył, że program czy wizja danej partii są wtórne wobec jej siły, która sprawia, że wyborcy w jej program czy wizję zaczynają wierzyć.

Dziś jednak dotarł do progu „siły” wyznaczonego przez 26 procent poparcia w sondażach. Warto zatem tę – choćby tak ograniczoną – „siłę” wypełnić programem i wizją.

Personalne ruchy, jakie widzieliśmy w PO w ciągu minionego roku, pokazały, że Tusk chce rządzić partią tak, jak rządził nią mniej więcej od 2009 do 2014 roku. Do formalnej współpracy i na formalne stanowiska w partii wybiera osoby dyspozycyjne i bez własnej charyzmy. Sam buduje wokół siebie coś w rodzaju „safe space” (bezpiecznej przestrzeni), zbudowanej ze znanych sobie, zaufanych i całkowicie podporządkowanych ludzi. O ile kompetencje Igora Ostachowicza jako PR-owca i spin doktora są ewidentne, można mieć wątpliwości, czy pełny skład Tuskowej „safe space” wystarczy na wykreowanie nowej politycznej energii po stronie PO i całej opozycji.

Obóz władzy żeruje na wojnie

W dodatku Kaczyńskiemu w sukurs przyszła wojna. Jeszcze w styczniu, przed wybuchem wojny na Ukrainie, polityka zagraniczna była obszarem, gdzie obóz władzy miał najwięcej kłopotów, a Tusk największe atuty. Sześć lat nieudolnej dyplomacji PiS nie tylko wypchnęło rządzone przez Kaczyńskiego państwo na margines Unii Europejskiej, ale po raz pierwszy od naszego wejścia do Unii zagrożone były unijne pieniądze dla Polski.

Nie lepiej wyglądały stosunki prawicowej władzy z Waszyngtonem. PiS-owska strategia „nie ma alternatywy dla Trumpa” od początku popsuła stosunki rządu Morawieckiego z administracją Joe Bidena. Dość przypomnieć, że Duda i Morawiecki „uznali” wynik wyborów prezydenckich w USA nawet później, niż uczynił to Putin. Kaczyński podgrzewał konflikt z Amerykanami przepychając przez parlament „Lex TVN” uderzające w największą amerykańską inwestycję w naszym kraju. Pod znakiem zapytania stanął nawet przyjazd do Polski nowego amerykańskiego ambasadora Marka Brzezińskiego. Kompletnie zdemolowano stosunki polsko-izraelskie.

Donald Tusk mógł punktować PiS-owskie błędy praktycznie w każdym obszarze. Mocny swoim dorobkiem w polityce unijnej, chwalący się dobrymi kontaktami z Berlinem, Paryżem, Brukselą, pozostający liderem unijnej chadecji.

Rosyjska agresja na Ukrainę zmieniła wszystko.

Po falstarcie Niemiec i Francji, które o parę dni za długo zwlekały z wyraźnym rozstrzygnięciem, czy militarnie wesprzeć Ukrainę ryzykując całkowite zerwanie stosunków z Rosją, propagandyści PiS-u zadbali o to, aby atuty Tuska zaczęły go obciążać. Bezpośredni kontakt z Amerykanami nawiązał nie tylko Duda (który zaczął nad tym pracować już wcześniej, wetując „Lex TVN”), ale także Morawiecki i Błaszczak. Umawiający się na przekazywanie Ukrainie postradzieckiego uzbrojenia polskiej armii w zamian za jeszcze bardziej rozbudowane zbrojeniowe kontrakty z amerykańskimi firmami.

Konieczny plan B

Podsumujmy zatem, co się Tuskowi udało po jego powrocie. Stworzył realny biegun oporu przeciw Kaczyńskiemu. Cała polityka Kaczyńskiego, PiS-u, pożal się Boże premiera (Morawiecki jest naprawdę najmniej podmiotowym Prezesem Rady Ministrów od czasów Edwarda Babiucha) – wszystko to jest podporządkowane nagonce na Tuska i próbom zagnania go do narożnika.

Co się nie udało? Tusk ciągle jeszcze nie stworzył drużyny, nie zaprzągł do jednego wózka wszystkich podmiotowych polityków i wszystkich politycznych nurtów nawet w samej Platformie.

A przecież PO ma nie tylko kogo pokazywać w mediach, ale ma też całe grono realnych liderów – z przyszłością, z przeszłością. Jest Rafał Trzaskowski i paru innych rozpoznawalnych prezydentów miast. Jest Marcin Bosacki, dzięki któremu wciąż istnieje, a co najważniejsze, wciąż pracuje senacka większość opozycji. Jest Radosław Sikorski, jest Grzegorz Schetyna…

żadna inna opozycyjna partia nie ma tak doświadczonej politycznie ekipy.

Nie wierzę we wszystkie dziennikarskie ploty każące mi widzieć w każdym rozpoznawalnym polityku PO naturalnego konkurenta dla Tuska. Ale ciągle nie widzę drużyny. A prosty impuls powrotu już się wyczerpał. Platforma – taka jaką jest dzisiaj – nie prześcignie samodzielnie PiS-u w sondażach, chyba że partia Kaczyńskiego rozkraczy się na drożyźnie i kompletnym chaosie „Polskiego ładu”.

Miarą politycznego lidera i partii jest nie to, czy wygrają, a w każdym razie nie tylko to, czy wygrają, ale co po sobie zostawią. Nie jest rzeczą polityków, a już szczególnie liberalnych (bo etatyści, populiści i zwyczajni bolszewicy zawsze są do tego chętni), zastępowanie społeczeństwa obywatelskiego partyjnym klientelizmem, budowanie „tożsamościowych mediów” za publiczne pieniądze. Jednak lider i partia muszą dać swemu elektoratowi, grupom społecznym, które reprezentują, język, wizję, instytucje. Nawet opozycja ma na to pieniądze. Jeśli wydaje je wyłącznie na doraźne kampanie wizerunkowe, są to pieniądze zmarnowane.

Musi za nie budować instytucje – służące zbieraniu wiedzy i jej komunikowaniu.

Jeśli poprzestaną na piarze, propagandzie, budowaniu wizerunku jednej osoby… na zwycięstwo nie mają szans, a ich porażka pozostawi po sobie spaloną ziemię.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Donald Tusk, Fot. Flickr/PO

Reklama