Rozstrzyga się właśnie, czy gigantyczne pieniądze posłużą Polakom do tego, żeby obronili i odbudowali wspólne państwo, gospodarkę narodową, swoje firmy i miejsca pracy, czy też posłużą Kaczyńskiemu do zbudowania w pełni domkniętego antyeuropejskiego zamordyzmu za unijne pieniądze – pisze Cezary Michalski

Rozstrzyga się właśnie, czy 770 miliardów złotych, jakie nasz kraj dostanie ze zwykłego budżetu Unii Europejskiej na lata 2021-2027 oraz z nadzwyczajnego Funduszu Odbudowy europejskich gospodarek po koronawirusie, dostaną wszyscy Polacy, czy wyłącznie albo przede wszystkim działacze PiS, ich krewni, polityczni klienci, wszystkie centralne, wojewódzkie, powiatowe i gminne wersje Daniela Obajtka.

Rozstrzyga się także to, czy te gigantyczne pieniądze posłużą Polakom do tego, żeby obronili i odbudowali wspólne państwo, gospodarkę narodową, swoje firmy i miejsca pracy, czy też posłużą Kaczyńskiemu do zbudowania w pełni domkniętego antyeuropejskiego zamordyzmu za unijne pieniądze.

W tych dniach zderzyły się ze sobą dwa dokumenty: przygotowany przez Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej „Projekt Umowy Partnerstwa dla realizacji polityki spójności 2021–2027 w Polsce” oraz ustawa o utworzeniu Agencji Spójności i Rozwoju mającej

Reklama

ponadpartyjnie decydować o dystrybucji unijnych pieniędzy,

która została właśnie przyjęta przez Senat (50 głosami senatorów opozycji przeciwko 45 głosom senatorów PiS) i trafi pod głosowanie w Sejmie.

„Umowa partnerstwa” bez partnerów

Miażdżącą recenzję rządowej (a w istocie PiS-owskiej, partyjnej) „umowy partnerstwa” przedstawili jakiś czas temu na łamach „Rzeczpospolitej” profesor Jerzy Hausner i Jakub Wygnański. Okazuje się, że nawet sam tytuł dokumentu jest Orwellowskim kłamstwem, ponieważ w umowie partnerstwa rządzący w ogóle nie akceptują istnienia równorzędnych, aktywnych, mających prawo głosu – czyli przeszkadzających Kaczyńskiemu w skoku na unijną kasę – partnerów.

Jak piszą Hausner i Wygnański: „kompletnym fałszem jest trzon nazwy dokumentu: Umowa Partnerstwa… W projekcie dokumentu bardzo rzadko pojawiają się nawet z rodzajowej nazwy partnerzy tej umowy. Organizacje społeczne nie pojawiają się ani razu. Ale nawet jeśli pojawia się nazwa potencjalnych interesariuszy, to nie w roli partnerów, ale wykonawców lub beneficjentów. Są traktowani z góry i czysto instrumentalnie. Autorom dokumentu partnerstwo nawet nie zaświtało w głowie. Głębsze odczytanie treści dokumentu pozwala dostrzec, że ich schemat myślowy bazuje na relacji władza i jednostki – organizacje i osoby. Przy czym są one przedmiotem oddziaływania władzy, które sprowadza się do wspierania i interweniowania. Konsultacje projektu UP trudno uznać za realizację idei partnerstwa”.

Rządowa „umowa partnerska” nawet nie udaje też dokumentu, który miałby głębsze osadzenie w jakimkolwiek długofalowym projekcie rozwoju polskiego państwa czy polskiej gospodarki.

Wraz z Krajowym Planem Odbudowy i „nowym ładem” (którego ogłoszenie Morawiecki i Kaczyński musieli odroczyć, ponieważ dopadł ich zupełnie stary i częściowo przez nich zawiniony nieład), ta Orwellowska „umowa partnerstwa” bez partnerów ma być kolejnym alibi dla skoku Kaczyńskiego na unijne miliardy.

Unia Europejska żąda, aby gigantyczne środki z Funduszu Odbudowy rządy krajów członkowskich wydawały nie do budowania ruskiego samodzierżawia, ale z partnerskim udziałem samorządów, organizacji społecznych, prywatnego biznesu. Dlatego urzędnicy Morawieckiego klecą „umowę partnerstwa” bez partnerów, która ma być fikcyjną podkładką dla przedstawianych Komisji Europejskiej faktur.

Także Krajowy Plan Odbudowy trzeba przedstawić Komisji Europejskiej, żeby dostać unijne miliardy, więc

Morawiecki go kleci – bez ładu, bez składu, bez wiary.

Tak samo jak dla Kaczyńskiego sklecił pięć lat temu propagandową Strategię Odpowiedzialnego Rozwoju, której nie zrealizował ani w zakresie elektromobilności, ani w zakresie budownictwa mieszkaniowego, ani w zakresie rozbudowy polskiego przemysłu ciężkiego czy stoczni, ani w zakresie inwestycji centralnych, które miały przyćmić Gdynię i Centralny Okręg Przemysłowy.

A przede wszystkim nie zrealizował jej w najważniejszym parametrze, jakim jest udział krajowych prywatnych inwestycji w polskim PKB (parametr mówiący o tym, czy własną gospodarkę rozwijamy, czy też zwijamy i niszczymy), który pod władzą PiS nie wzrastał (jak zakładała Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju), ale malał. I to przed epidemią koronawirusa, która to zwijanie się polskich inwestycji prywatnych tylko przyspieszyła.

Inna wizja państwa

Jednocześnie w Senacie opozycja przegłosowała projekt ustawy o utworzeniu Agencji Spójności i Rozwoju. Jego przejęcie przez Sejm i zaakceptowanie przez rząd (nawet z poprawkami, nawet na drodze daleko idącego kompromisu) powinno być warunkiem głosowania przez opozycję za ratyfikacją Funduszu Odbudowy.

Projekt ustawy przygotował senator Koalicji Obywatelskiej Kazimierz Michał Ujazdowski. Współpracowali z nim m.in. profesor Hubert Izdebski (wybitny prawnik zaangażowany m.in. w tworzenie ustaw dla polskiego samorządu), a także Zygmunt Frankiewicz (senator KO, były prezydent Gliwic, prezes Związku Miast Polskich) oraz Krzysztof Kwiatkowski (senator niezależny, były działacz AWS, były minister sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska, były prezes NIK).

Autorzy tego projektu – będącego najsensowniejszą jak do tej pory odpowiedzią opozycji na próbę PiS-owskiego skoku na unijną kasę – są raczej konserwatystami (uwaga słownikowa:

konserwatyzm to nie jest polityczny i prawny nihilizm Kaczyńskiego, ale zupełne przeciwieństwo tej „ideowej” pozycji)

i mają ogromne doświadczenie w polityce szczebla europejskiego, centralnego, samorządowego, co w oczach niektórych publicystek i publicystów czyni ich zapewne „dziadersami”.

Pozwolę sobie zatem w tym miejscu na małą, osobistą dygresję. Mój tekst adresuję do wszystkich czytelników wiadomo.co, ale szczególnie do tych, którzy mieli wątpliwości, czy nie popełnili błędu głosując w ostatnich wyborach do Senatu na Kazimierza Michała Ujazdowskiego, a nie na Pawła Kasprzaka. I do tych, którzy kiedykolwiek mieli wątpliwości, czy do obrony, a kiedyś do odbudowania polskiej demokracji i państwa prawa, potrzebni są kompetentni politycy – także o konserwatywnym czy centrowym nastawieniu – czy też wyłącznie ludzie w rodzaju Margot, którzy z radykalnymi „emancypacyjnymi” hasłami na sztandarach niszczą wszystko.

I to niszczą wszystko po stronie społecznej, bo na Kaczyńskiego rączki mają zbyt krótkie.

Państwo przeciw partii

Projekt Agencji Spójności i Rozwoju nie jest nawet antypisowski, jest prawdziwie propaństwowy i proobywatelski. No może jest antypisowski w tym sensie, że lider tej partii Jarosław Kaczyński i jego najbliższe otoczenie to gromada gardzących prawem oraz instytucją państwa nihilistów, którzy władzę rozumieją jako arbitralny, osobisty, niczym nieograniczony kaprys. W tym sensie każda obrona prawa i każda obrona państwa jest antypisowska.

Jednak instytucja, którą bardzo precyzyjnie opisali w swoim projekcie Ujazdowski, Izdebski, Frankiewicz, Kwiatkowski, nie ma być instytucją, która unijne pieniądze wyrwie jednej partyjnej mafii, aby przerzucić je przez płot na teren kontrolowany przez mafię konkurencyjną.

Agencją decydującą o uczciwym i sensownym podziale unijnych miliardów ma kierować rada złożona z dwudziestu dwóch członków. W jej skład wejdzie pięciu ministrów (choćby i byli PiS-owscy, bo ta instytucja nie jest ani dla PiS-u, ani przeciw PiS, jest dla polskiego społeczeństw i państwa, bez względu na to, kto nim akurat rządzi), w ten czy inny sposób odpowiedzialnych za pozyskiwanie i dystrybucję środków unijnych. Znajdzie się w niej także ośmiu reprezentantów różnych szczebli polskiego samorządu, a także reprezentanci Sejmu, Senatu i Najwyższej Izby Kontroli (znów bez względu na to, kto akurat będzie w tych instytucjach dominował i kto będzie delegował owych reprezentantów).

Decyzje o wydatkowaniu środków unijnych będą zapadały większością kwalifikowaną, co powinno się stać okazją nie do wzajemnego blokowania czy liberum veto, ale do wypracowywania sensownych kompromisów

(tu nasi konserwatyści okazują się wręcz radykalnymi mesjanistami – jeśli wziąć pod uwagę historyczne doświadczenie Polaków z instytucjami wymagającymi podstawowego choćby konsensusu).

Jak zatem widać, ta zaprojektowana przez konserwatystów instytucja jest instytucją ustrojową, a nie instytucją skleconą ad hoc przez jedną partię i jednego wodza, aby zrobić na złość innej partii i wykolegować wodza konkurencji.

Tym właśnie różni się konserwatyzm od kaczyzmu. Konserwatyzm buduje instytucje – samorządowe, narodowe, europejskie. Podczas gdy kaczyzm na tych instytucjach pasożytuje. I jak każdy złośliwy pasożyt prędzej czy później je niszczy. Jeśli oczywiście nikt mu w tym nie przeszkodzi.

Cezary Michalski
Autor jest publicystą tygodnika „Newsweek”


Zdjęcie główne: Jarosław Kaczyński, Fot. Flickr/Sejm RP/Aleksander Zieliński, licencja Creative Commons

Reklama